Nadszedł upragniony koniec lekcji, zwłaszcza dla uczniów, którzy
ze zniecierpliwieniem odliczali ostatnie sekundy zajęć z obrony
przed czarną magią. Niektórzy poszturchiwali swoich
przysypiających kolegów z ławek, by i oni jak najszybciej mogli
wstać, przyłączyć się do chórku głosów wypowiadających
przesycone pozorną uprzejmością „Do widzenia, profesor Umbridge”
i z o wiele większym entuzjazmem uciec jak najdalej od pani Wielkiej
Inkwizytor.
Tylko jedna osoba nie rzuciła się w kierunku drzwi, a był nią
Draco Malfoy. Profesor gestem przywołała go do siebie. Chłopak z
niechęcią stwierdził, że kobieta, zamiast porozmawiać z nim w
klasie, prowadzi go do swojego różowego, okoconego gabinetu.
Gdy tylko weszli do środka, puszyste kotki z talerzyków rozpoczęły
swój piszcząco-miaukliwy repertuar.
– Usiądź, proszę.
Posłusznie zajął miejsce naprzeciwko nauczycielki. Umbridge z
kolei usiadła na swoim mahoniowym krześle, powoli nalała sobie
herbaty do filiżanki i zanim jeszcze zaczęła mówić, zjadła
okrągłe, lukrowane ciastko, dokładnie przeżuwając każdy z
niezliczonej ilości małych kąsków. Draco przez cały ten czas
walczył z ogromną pokusą rzucenia zaklęcia uciszającego na
malowane kotki.
– Och, wyglądasz na zdenerwowanego – stwierdziła Dolores. –
Spokojnie, mamy dużo czasu. Wysłałam notkę do profesora
Flitwicka, że możesz się nieco spóźnić na zajęcia.
W rzeczywistości Dracona wcale nie obchodził fakt, że nie dotrze
na czas na lekcję zaklęć, mimo to mruknął pod nosem coś na
kształt podziękowania.
Umbridge połknęła ostatni kawałek ciasteczka i wytarła dłonie w
serwetkę.
– Przemyślałam sobie naszą ostatnią rozmowę i doszłam do
wniosku, że jako Wielki Inkwizytor Hogwartu muszę podjąć stosowne
działania. Niestety, w tej szkole należy zmienić jeszcze bardzo
wiele, więc postanowiłam mocniej zaangażować w misję
przywrócenia porządku w Hogwarcie uczniów, którzy wykażą chęć
wspierania działań Ministerstwa Magii. Możesz być z siebie dumny,
Draco, bo przyczyniłeś się do podjęcia takiej decyzji i wierzę,
że jako pierwszy zgłosisz się na przesłuchanie.
– Przesłuchanie? – upewnił się Malfoy.
Profesor Umbridge uśmiechnęła się szeroko, jak to miałą w
zwyczaju.
– Do Brygady Inkwizycyjnej – odparła. – Prosiłabym, byś wraz
z panną Parkinson zaprosił również inne osoby, które uważasz za
godne zaufania. Czekam w następny poniedziałek o osiemnastej, tu w gabinecie.
Mam nadzieję, że mnie nie zawiedziesz.
Draco również się uśmiechnął, ale nie nazbyt mocno. W środku
jednak odczuwał wielką radość i satysfakcję – na taką
wiadomość właśnie czekał.
– Oczywiście, pani profesor – odrzekł dumnie.
Jego plan jak dotąd przebiegał nadzwyczaj dobrze. Choć małe kotki
wciąż działały mu na nerwy, poza tym dostrzegał same zalety
wynikające z obecności w szkole Wielkiego Inkwizytora. Nie dość,
że pięć minut dyrektora Dumbledore'a i jego zwolenników
nieuchronnie zmierzało ku końcowi, to jeszcze on odnalazł szansę
na dokonanie swojej małej zemsty.
Dolores Umbridge zaproponowała mu jeszcze mały poczęstunek, lecz
tym razem grzecznie odmówił – nie wziął ani ciastka, ani
żadnego z czerwonych jabłek. Za to, gdy tylko spojrzał na tacę z
owocami, przypomniał sobie o swoim zielonym jabłku i jego
niecodziennym aromacie, na wspomnienie którego poczuł się jeszcze
lepiej.
Miał wrażenie, że los stał się w ostatnim czasie dla niego
bardzo łaskawy, jakby chciał mu odpłacić za nieprzyjemności
związane z wydaniem w „Żonglerze” wywiadu z Potterem i wyjściem
na jaw kilku faktów na temat jego rodziny.
W tamtej chwili jednak liczył tylko na to, że jego dobra passa
potrwa jeszcze przynajmniej do sobotniego meczu z Krukonami, którego
w żadnym wypadku nie zamierzał przegrać.
~
Salon Ślizgonów powoli pustoszał. Kolejni uczniowie ubrani w
kolorowe szaliki, nieraz niosący zwinięte transparenty i przeróżne
strzelające lub świecące gadżety, wychodzili na zewnątrz. Nawet
dziewczynki z pierwszych klas, w większości przypominające swym
zachowaniem małe księżniczki, których celem życia jest chodzenie
na bankiety i strojenie się, były podekscytowane i wstały z samego
rana, by pomalować sobie twarze na srebrno-zielono. Kiedy tak
pokazały się w pokoju wspólnym, starsze Ślizgonki pochwaliły
efekt ich pracy, choć pewnie ich rówieśniczki z innych domów
stwierdziłyby, że małe wyglądają jak skrzyżowanie wytarzane w
śniegu gnomy chore na smoczą ospę.
Gdy przez salon przechodził Draco Malfoy oraz pozostali członkowie
drużyny, nie obyło się bez oklasków, uśmiechów dziewcząt,
uścisków dłoni i zapewnień, że za kilka godzin zapewnią
Slytherinowi pewne zwycięstwo w Pucharze Domów. Co prawda nie był
to ostatni mecz sezonu, lecz jego wynik mógł przesądzić o tym,
który z domów zdobędzie w tym roku mistrzostwo.
Niektórzy jednak, wychodząc z założenia, że dosyć emocji
zapewni im rozrywka, woleli dla odmiany spędzić poranek spokojnie.
Nastrajała do tego atmosfera panująca we wnętrzu. Salon oświetlało
jedynie słońce, którego rozproszone przez wodę promienie
rozchodziły się w środku. Świecie na żyrandolach zostały
zgaszone, przez co część pomieszczenia była pogrążona w
półmroku, ale za to brak zielonej poświaty ocieplał wnętrze i
czynił je przytulniejszym.
Sophie i Tracey, korzystając z okazji, usadowiły się przy kominku
i spokojnie popijały sobie ciepłe kakao. Pansy z Milicentą już
dawno wyszły na zewnątrz, by towarzyszyć zawodnikom (a przede
wszystkim Draconowi), natomiast Dafne gdzieś zniknęła;
przyjaciółki stwierdziły, że pewnie odwiedziła swoją siostrę
Astorię, która również należała do Domu Węża, z tą różnicą,
że chodziła jeszcze do trzeciej klasy. Blaise wraz z innymi
wiernymi kibicami dość wcześnie wyszedł na śniadanie, by potem
zdążyć zająć najlepsze miejsca na trybunach. Niedługo później
to samo zrobiła Hazelle oraz jej przyjaciółki. Takim to sposobem w
pokoju wspólnym Slytherinu została zaledwie garstka osób. Oprócz
Sophie i Tracey spośród piątoklasistów siedział tam jedynie
Teodor, jak zawsze zaszyty w swoim ulubionym zakątku. Prawdę
mówiąc, od rana mało kto zwrócił w ogóle uwagę na jego
obecność, co najwyżej któryś z chłopaków obrzucił go
pogardliwym spojrzeniem.
Nie wiadomo skąd, na jego stoliku nagle pojawił się talerzyk z
kawałkiem szarlotki.
Sophie, która przypadkiem siedziała zwrócona w tamtą stronę,
zauważyła ciastko, ale słowem nie skomentowała tego faktu, choć
zaciekawiło ją, w jaki sposób chłopak przemycił z kuchni
szarlotkę (i to z talerzykiem), tak, że wyglądała wręcz
perfekcyjnie, więc nie mógł jej zwyczajnie schować do kieszeni.
Dziewczyna miała jednak na głowie już zbyt dużo problemów, by
dłużej zaprzątać sobie głowę czyimś deserem.
– Prawie nikogo już tu nie ma, Sou – powiedziała cicho Tracey.
– Możesz mi teraz powiedzieć, co się z tobą ostatnio działo?
– Chodzi ci o to na błoniach, Trace?
Brunetka przytaknęła.
– Właściwie to sama nie wiem – westchnęła, mieszając
łyżeczką kakao. - Czułam się jak w transie, ale nie do końca.
To tak, jakby ktoś kazał mi coś robić, a jednocześnie sama i tak
chciałam to zrobić... Trudno to wytłumaczyć. To nie jest
normalne.
– Tu się dzieje coś dziwnego – powiedziała konspiracyjnym
szeptem Tracey, nachylając się w kierunku przyjaciółki. – Coś
dziwnego dzieje się z tobą.
– Nie musisz mi tego mówić – przyznała Sophie. – Jeśli mam
być szczera, to zaczyna mnie to przerażać.
Brunetka nagle cofnęła się i oparła o fotel. Wyglądała na
nieobecną, tak, jakby właśnie gorączkowo się nad czymś
zastanawiała. Chwilę później znów spojrzała na rudowłosą.
– Nie pamiętasz może, czy w tych książkach ktoś pisał o tym,
że te koty mają jakieś magiczne zdolności? To znaczy, poza tym
kameleonowaniem.
– Nie przypominam sobie... Ale masz rację, warto to sprawdzić.
Tracey spojrzała na nią błagalnie.
– Naprawdę? No, okej, niech ci będzie, ale nie mam zamiaru znowu
targać tych wszystkich książek przez pół zamku. Żeby nie było,
że nie mówiłam – ostrzegawczo uniosła palec do góry.
Sophie zachichotała.
– Oczywiście. Zresztą, jest jeszcze jedna rzecz... Chodzi o te
niebieskie oczy.
– Tak? – Zaciekawiona Tracey znów przybliżyła się do
przyjaciółki.
– Przypomniało mi się, że już kiedyś widziałam coś
podobnego.
– Wiesz, ja też nieraz widziałam niebieskookich ludzi –
wtrąciła uszczypliwie brunetka.
– Bardzo śmieszne, Trace, bardzo śmieszne – Sophie upiła łyk
ciepłego kakao. - Rzecz w tym, że kiedyś widziałam identyczne
oczy. Takie... niebieskie, elektryzujące, jakby w środku świeciły
błękitne lampki... Było w nich coś absolutnie nienaturalnego.
Takich oczu nie mógł mieć zwykły człowiek. Nawet czarodziej.
– Gdzie widziałaś te oczy? – spytała rzeczowo Tracey.
– Na obrazie.
Brunetka wyglądała na rozczarowaną.
– Na obrazie? Sou, przecież ktoś mógł je po prostu... no,
namalować, i tyle.
– Nie do końca. Jak dobrze pamiętam, one najpierw były zielone –
oznajmiła ruda.
– Może to był portret metamorfomaga? – zgadywała Tracey.
Sophie stanowczo pokręciła głową.
– Nie wydaje mi się, a przynajmniej Dafne o tym nie wspominała...
– Dafne?! Nasza Dafne?
– Och, to było dawno temu, wtedy, kiedy dostałam od niej tę
lilię... – powiedziała smutno, na nowo przypominając sobie
minione zdarzenia. – Ten obraz wisi w rezydencji Greengrassów.
Tracey usiłowała połączyć wszystkie fakty w jedną całość,
ale, sądząc po jej minie, miała z tym duży kłopot.
– Nie rozumiem. Co niby łączy tego kota z Greengrassami? Jakby on
czarował tymi swoimi oczami Dafne, to może by to miało sens.
Wiesz, że na przykład kiedyś wyrzucili go z domu i teraz chce się
zemścić, rzucając uroki na członków ich rodziny...
Rudowłosa parsknęła śmiechem.
– Trace... Może już nic nie mów. Poza tym kakao ci stygnie.
– Co to za problem? – wzruszyła ramionami. – Przecież po to
są czary, żeby na przykład podgrzać sobie kakao.
– Tak, ale zapomniałaś o jeszcze jednej rzeczy.
– Jakiej?
Sophie ogarnęła wzrokiem niemalże pustą przestrzeń wokół.
– O meczu.
Tracey znów opadła na fotel, wznosząc oczy ku górze.
– Nie! Nie powiesz mi teraz, że mam zostawić swój ciepły fotel
i swoje ciepłe kakao żeby w mrozie i pewnie w deszczu patrzeć
przez co najmniej godzinę, jak banda kretynów lata na miotłach za
piłką. Znaczy za czterema piłkami.
Rudowłosa otworzyła szerzej oczy ze zdziwienia.
– Mówisz poważnie?
– Ale o co ci chodzi? Jeśli o to, że nasi zawodnicy to tępi
idioci, to owszem, mówię bardzo poważnie – odparła żartobliwie.
– Trudno się z tym nie zgodzić – Sophie uśmiechnęła się
półgębkiem. – Chyba, że ma się na imię Pansy... – dodała
szeptem. Zresztą niepotrzebnie, bo w pobliżu poza przyjaciółkami
przebywała tylko jedna osoba. Rzecz jasna, Teodor.
Chłopak w porannym świetle wyglądał nie tyle na bladego, co na
chorego na żółtaczkę, gdyż jego zazwyczaj niemalże biała twarz
przybrała barwę żółtawą. On jednak zdawał się w ogóle tym
nie przejmować, siedząc w swoim cichym zakątku i pogrążając się
w myślach. Choć znajdował się dość blisko dziewcząt, do jego
uszu dotarły tylko strzępki ich rozmowy. Nie starał się ich
podsłuchiwać, jednak usłyszał coś o pięknych oczach, obrazach i
o meczu.
Oczy... Sophie miała cudowne oczy i trzeba było jej to przyznać.
Duże i zielone, ale nie tak jak u niektórych, gdzie ich kolor można
odróżnić od innych dopiero, gdy ktoś uważnie im się przyjrzy. U
Tracey z kolei trudno było stwierdzić, gdzie kończy się źrenica,
a gdzie zaczyna się tęczówka, gdyż była ona bardzo ciemna,
niemalże czarna, jak fasolka o smaku popiołu, choć może to
niezbyt trafne porównanie.
Zresztą nie tylko pod tym względem dziewczęta wyglądały jak
zupełne przeciwieństwa, niczym dzień i noc. Sophie, prawie zawsze
radosna, miała włosy o wyrazistej barwie, kontrastującej z zieloną
lilią oraz oczami. Ślizgonka ponadto, gdy nie nosiła szkolnej
szaty, uwielbiała ubierać się w jasne, kolorowe stroje, przez co
czasem przypominała uosobienie tęczy. Tracey z kolei na pierwszy
rzut oka wyglądała jakby została wyjęta z czarno-białego zdjęcia
w gazecie: jedynymi barwnymi elementami jej wyglądu były usta i
zielone paski na szaliku, krawacie lub swetrze. Ponadto dziewczyna
sprawiała wrażenie bardziej ponurej oraz złośliwej. Tej drugiej
cechy w istocie nie można było jej odmówić.
Teodor szybko odwrócił wzrok, gdy tylko zdał sobie sprawę, że
zamiast zajmować się własnymi sprawami, uparcie wpatrywał się w
Sophie i Tracey. Miał nadzieję, że żadna z nich nie zwróciła na
to większej uwagi albo uznała, że przez czysty przypadek zerknął
po po prostu w stronę, gdzie siedziały.
Chłopak rozejrzał się wokół i zauważył, że w salonie nie było
już nikogo oprócz ich trojga. Wszyscy już wyszli na mecz, na który
on nie miał najmniejszego zamiaru się udać. Owszem, jak większość
młodych czarodziei interesował się quidditchem, choć nie aż tak
jak na przykład Harry Potter lub Weasleyowie, ale nie chciał
przyłączać się do tłumu Ślizgonów skandujących nazwisko
Dracona, niezaprzeczalnie największej gwiazdy drużyny Slytherinu.
Trudno jednak się temu dziwić, bo w porównaniu z innymi graczami z
Domu Węża Malfoy stanowił wręcz ideał piękna, inteligencji i
talentu.
Niestety, dla Teodora oznaczało to jedynie tyle, że gdyby ośmielił
się z nim zadrzeć, znalazłby się od razu na straconej pozycji.
Prawie wszyscy Ślizgoni uwielbiali Malfoya albo po prostu się go
bali, zatem w ich świecie zabrakło miejsca dla jakiegoś tam
zaszytego w kącie Notta, którego w dodatku ich bożyszcze wcale nie
lubi.
Prawie wszyscy Ślizgoni, bo, rzecz jasna, od każdej reguły
znajdą się wyjątki.
Dwa takie wyjątki siedziały nieopodal Teodora i właśnie szykowały
się do wyjścia. Tracey za namową przyjaciółki dopiła do końca
swoje kakao i narzuciła płaszcz. Sophie tymczasem wiązała szalik
z szaro-zielone pasy, a na koniec wpięła w niego broszkę z wężem
– srebrną, z zielonymi kamyczkami. Nim opuściła salon, odwróciła
się się w stronę bruneta.
– Zostajesz? – spytała, nie ukrywając zdziwienia.
Skinął głową.
– Wszystko w porządku...?
Wbił w rudowłosą wzrok. Nie wiedział, co miał jej odpowiedzieć.
Dobrze, dziękuję? To by zabrzmiało sztucznie, idiotycznie i
zdecydowanie mijałoby się z prawdą. Zdecydował się więc na
wymowne milczenie, paradoksalnie wyrażające znacznie więcej niż
lakoniczna odpowiedź wpajana od małego jako przejaw dobrego
wychowania.
Dziewczyna nie drążyła tematu, po chwili tylko uśmiechnęła się
pokrzepiająco i pomachała mu ręką na pożegnanie. Tracey
powiedziała tylko „cześć” i razem z przyjaciółką wyszła na
korytarz.
Teodor został sam, ale dla niego nie robiło to żadnej różnicy.
Prawdę mówiąc, w swoim życiu zdążył się już przyzwyczaić do
samotności.
Zanim poszedł do Hogwartu, większość czasu spędzał w domu,
gdzie mieszkał z ojcem. Pan Nott dużo pracował, a oprócz tego
często wychodził wieczorami na kieliszek Ognistej Whisky lub
partyjkę szachów z innymi szlachetnie urodzonymi czarodziejami.
Syna czasami zabierał do Zabinich, jednak zazwyczaj zostawała z nim
opiekunka. Teodor miał ich kilka, lecz szczególnie w pamięć
zapadła mu pewna pani o dziwnie brzmiącym imieniu, którego nie
umiał zapamiętać. Zamiast tego zaproponowała mu, żeby mówił do
niej „ciociu Agnes” i tak już zostało. Ciocia Agnes różniła
się od innych niań przede wszystkim wiekiem – wszystkie inne
miały nie więcej niż trzydzieści lat, ona z kolei dobiegała
sześćdziesiątki. Była osobą bardzo tajemniczą, nie mówiła nic
o swoim pochodzeniu, w domu Nottów pojawiała się tylko na czas
nieobecności głowy rodziny, a potem czym prędzej się ulatniała.
Opowiadała za to mnóstwo historii z własnego życia czy też
zasłyszanych od innych, jednak zawsze starała się nie podawać
żadnych dat, miejsc ani nazwisk.
Ciocia również nie wyglądała jak inne czarownice w jej wieku. Na
jej blond włosach nie było widać ani śladu siwizny, zmarszczek
miała stosunkowo niewiele, a w jej bystrych, zielonych oczach wciąż
dało się dostrzec młodzieńczy zapał. Kobieta ubierała się w
sposób nietypowy; z późniejszych wizyt w Londynie Teodor
dowiedział się, że podobnie ubierały się mugolki kilkadziesiąt
lat wcześniej, choć w przeciwieństwie do cioci Agnes żadna z nich
nawet nie myślała o włożeniu na głowę tiary.
To właśnie ona zaszczepiła w młodym arystokracie miłość do
książek i nauki; twierdziła, że gdyby nie to, co wyczytała w
kartach ksiąg starych bibliotek podczas wolnych wieczorów, umarłaby
już wiele lat temu, nawet na długo przed narodzinami pana Notta
seniora.
Jedyną pamiątką, która została Teodorowi po opiekunce, bliższej
mu niż ktokolwiek z rodziny, była właśnie książka. Chłopak
znalazł ją pewnego poranka na stoliku nocnym, starannie zapakowaną
w ozdobny papier i przewiązaną wstążką, do której był
przyczepiony bilecik z napisem od Cioci. Nie otwierając
paczuszki, zbiegł wtedy na dół, do jadalni z zamiarem
podziękowania za prezent, lecz zastał tam jedynie ojca. Zapytał
go, czy widział gdzieś Agnes, na co on tylko pokręcił głową.
Od tego czasu kobieta nie zjawiła się ani razu w posiadłości
Nottów, a wszelki ślad po niej zaginął. Teodor z czasem uznał,
że starsza pani pewnie umarła w jakimś cichym zakątku, samotna i
zapomniana.
Brunet westchnął. Zdał sobie sprawę z tego, że on też stał się
kimś takim: opuszczonym, zepchniętym gdzieś w kąt, obojętny
innym ludziom. Rodzina, w dodatku niezbyt liczna, zdawała się nie
interesować jego życiem. Jedynie co jakiś czas ojciec sugerował
mu, że powinien zastanowić się nad karierą w Departamencie
Tajemnic, a w czasie wakacji chodził z nim ma różne bankiety
wyprawiane przez zamożnych czarodziejów, choć zdarzało się to
niezbyt często. Nie mógł się poszczycić szerokim kręgiem
przyjaciół. Z Blaisem utrzymywał w miarę dobre stosunki, choć
ten znacznie bardziej cenił sobie towarzystwo Malfoya. Jeszcze przed
pójściem do Hogwartu Teodor kolegował się z Cedrikiem Diggorym i
Zachariaszem Smithem, który jednak później doszedł do wniosku, że
przyjaźń ze Ślizgonem uwłaczałaby jego godności. Oczywiście
nie powiedział tego wprost, ale bardzo łatwo można było się tego
domyślić. Z kolei spośród dziewcząt – oprócz Sophie i Tracey
– w miarę pozytywnymi uczuciami darzyła go również Hazelle,
choć chłopakowi zdawało się, że ona traktowała przyjaźń
bardzo powierzchownie i polegała u niej przede wszystkim na swego
rodzaju handlu wymiennym: ty zrobisz coś dla mnie, ja kiedyś tam ci
się odwdzięczę. Tavish była idealnym przykładem materialistki.
Wcale nie cynicznej i bardzo próżnej, ale nadal materialistki.
Z prawej strony bruneta dobiegło ciche stuknięcie. Odruchowo
odwrócił głowę, szukając źródła tego odgłosu, którym się
okazała wskazówka zegara.
Wybiła dziesiąta. Mecz właśnie się rozpoczął.
Niech wygrają Krukoni, pomyślał Nott. Przynajmniej
zafundują Malfoyowi co najmniej tydzień naprawdę podłego
nastroju.
~
Na dźwięk gwizdka czternaście mioteł wbiło się w powietrze, a
ze wszystkich stron rozległy się radosne, zagrzewające do walki
okrzyki kibiców.
– I ruszyli! – oznajmił, jak zwykle z entuzjazmem, Lee Jordan,
Gryfon z siódmej klasy. – Montague szybko przejmuje kafla, podaje
do Warringtona... Montague dostaje go z powrotem, decyduje się na
śmiały krok i przymierza się do strzału, wymija przeciwników,
rzuca piłkę, ale ta wpada prosto do rąk Daviesa. Cóż, chyba nie
docenił bramkarskiego talentu Rogera...
Krukoni zaczęli bić brawo swojemu kapitanowi. W geście
solidarności przyłączyli się do nich również obecni Gryfoni i
Puchoni, a Luna Lovegood za pomocą różdżki poruszała zrobioną
przez siebie osobliwą czapką w kształcie głowy orła.
Drużyna Ślizgonów przez ryzykowną akcję Montague'a już na samym
początku utraciła piłkę. Po nieudanym strzale Davies przekazał
kafla jednemu ze ścigających, drobnemu chłopaczkowi o płowych
włosach. Zadziwiająco dobrze sobie radził, lawirując między
starszymi i zdecydowanie większymi od niego graczami w zielonych
strojach, co jakiś czas podając kafla innym ścigającym. Nawet
tłuczek posłany w jego stronę przez Crabbe'a nie zdołał mu
przeszkodzić.
W ten sposób rdzawoczerwona piłka cały czas przybliżała się do
obręczy Ślizgonów. Uradowani Krukoni, a także ich „sojusznicy”
z innych domów wstawali z miejsc, z nadzieją wpatrując się w
małego ścigającego oraz wsłuchując się w komentarz Jordana.
– Barnes mija Puceya, ale drogę znienacka blokuje mu Malfoy – co
on robi, pomylił kafla ze zniczem?
– Jordan... – syknęła profesor McGonagall. Podczas niemalże
każdego meczu upominała Lee, gdy ten rzucił jakąś złośliwą
uwagę w kierunku któregoś z graczy – zazwyczaj Ślizgona.
– Przepraszam, pani profesor – bąknął, chociaż miał wielką
ochotę bardziej rozwinąć swoją myśl dotyczącą ślepoty
szukającego Slytherinu. – Patrzcie na to! Barnes jakimś cudem
ominął Malfoya, to niesamowite, co ten chłopak wyrabia z miotłą!
Już szykuje się do strzału, wyciąga kafla, rzuca i...
Krukoni wlepili oczy w Willa Barnesa, który, wbrew oczekiwaniom,
wcale nie zamierzał strzelić gola. Zamiast tego celnie podał kafla
znajdującej się na przeciwnym skrzydle Krukonce, Grace Nebuli, a
ona z kolei, niepilnowana przez żadnego ze Ślizgonów, przerzuciła
piłkę przez najbliższą obręcz.
– Mistrzowska akcja! Dziesięć do zera dla Krukonów! – krzyczał
Lee. Wtórował mu chórek uradowanych kibiców w niebieskich
szalikach.
Jednak gra toczyła się dalej. Kafel coraz szybciej przechodził z
rąk do rąk, raz trafiał do jednej drużyny, raz drugiej.
Nie minęło dużo czasu, nim szala zwycięstwa przechyliła się na
stronę Ślizgonów, gdy Montague strzelił gola na czterdzieści do
trzydziestu, niemalże taranując przy tym Daviesa.
Tłum uczniów w zielonych szalikach wiwatował, jednak Krukoni nie
mieli zamiaru milknąć, ochoczo dopingując swoich kolegów.
Właśnie w tamtym momencie Draco zauważył w pobliżu trybun jakiś
złoty błysk. Podążył w tamtym kierunku z nadzieją, że to
znicz, choć wiedział, że równie dobrze promień słońca mógł
się odbić od czyjejś odznaki przypiętej do szaty.
Mniej więcej w połowie drogi dostrzegł go ponownie, dokładnie w
tym samym miejscu. Tym razem był niemal pewien, że złota piłeczka
krąży wśród Krukonów, cieszących się z kolejnego punktu
zdobytego przez małego Barnesa. Malfoy przechylił lekko miotłę w
prawo, kierując się prosto na Lunę Lovegood, nad której głową
widział coś uderzająco podobnego do znicza, wiszącego nieruchomo
w powietrzu.
Ale to nie był on.
Draco zaklął pod nosem, gdy zobaczył, że latająca kulka to tylko
imitacja złotego znicza, którą połykał zaczarowany orzeł na
głowie jasnowłosej Krukonki.
Cholerna Pomyluna.
Gwałtownie zawrócił i poszybował w górę, by objąć wzrokiem
całe boisko.
Póki co, nie działo się tam nic nadzwyczajnego. Obrońcy krążyli
wokół swoich pętli, natomiast pałkarze odbijali między sobą
tłuczki, co wyglądało tak, jakby dwie pary grały na miotłach w
czarodziejską wersję tenisa ziemnego; ścigający obu drużyn
walczyli o kafla, przesuwając się co rusz w jedną lub drugą
stronę boiska. Szukająca Krukonów, Cho Chang, podobnie jak Draco
patrzyła na wszystko z góry, choć znajdowała się nieco niżej od
niego i zdawała się co chwilę tracić równowagę, jakby była
pijana. Nawet nie zauważyła tłuczka, który pędził w jej
kierunku, jednak w porę odbił go pałkarz, po czym przybliżył się
do dziewczyny, zapytał ją o coś, a ona tylko pokręciła głową i
poleciała dalej.
Malfoy parsknął śmiechem. Widząc, w jakim stanie znajduje się
przeciwniczka, był pewny swojej wygranej. Co prawda wcześniej Pansy
coś mu opowiadała o tym, że Chang bardzo przeżywa rozstanie z
Potterem, ale nie przypuszczał, że przez coś takiego dziewczyna
będzie miała nawet problemy z utrzymaniem się na miotle.
Nieszczęśliwie dla Ślizgonów, reszta drużyny Ravenclawu dla
odmiany była w wyjątkowo dobrej formie, co kilka razy w czasie
meczu podkreślał Lee, sugerując na przykład, że niektórzy
członkowie drużyny Domu Węża graliby lepiej, gdyby w czasie
obiadu zrezygnowali z kilku dokładek. Profesor McGonagall oczywiście
rzuciła w odpowiedzi swoje ostrzegawcze „Jordan!”, choć w duchu
przyznała mu rację. Sama nieraz czuła, jak żołądek podchodzi
jej do gardła, kiedy przypadkiem podczas obiadu spojrzała na dwóch
Ślizgonów pałaszujących wielkiego indyka z toną ziemniaków i
hektolitrami soku dyniowego, nie wspominając o deserze.
Opisując przebieg meczu, trudno by było uciec od określenia
„jakimś cudem”. Zaczęło się od tego, że „jakimś cudem”
Barnes wyminął rosłych Ślizgonów, potem „jakimś cudem” Cho
uniknęła spotkania z tłuczkiem, następnie Davies „jakimś
cudem” odbił końcami palców kafla, choć zdawało się, że był
to strzał nie do obrony, lecz kilka minut później Montague odegrał
się na Krukonie i „jakimś cudem” zdobył kolejne dziesięć
punktów dla Slytherinu po popisowej akcji, sam przeciwko trzem
ścigającym Ravenclawu. Po niedługim czasie Ślizgoni walczyli o
kolejnego gola, a kiedy Krukonka już wyciągała rękę, by złapać
kafla między podaniami, dosłownie w ostatniej chwili trafił ją
tłuczek.
– O, to musiało boleć! – skomentował Lee. – Miejmy nadzieję,
że nic poważnego jej się nie stało... Ślizgoni wykorzystują
okazję, Pucey rzuca... Davies próbuje złapać kafla, ale ten
przelatuje zaledwie kilka cali od jego ręki i... Ślizgoni zdobywają
kolejnego gola! Jednak dalej przegrywają sto dziesięć do
siedemdziesięciu. Teraz kafla ma Bradley... Crabbe, nie, to Goyle,
próbuje trafić go tłuczkiem, ale bezskutecznie... Warrington
naciera na ścigającego Krukonów, niemal zrzuca go z miotły... To
był faul!
Krukoni zabuczeli. Pani Hooch, nauczycielka latania i szkolny sędzia,
odgwizdała rzut wolny dla drużyny Ravenclawu.
Gra toczyła się dalej, a w międzyczasie co po niektórzy kibice
obu drużyn zaczęli spoglądać w górę.
– Patrz, Sou, i powiedz mi, że jestem ślepa... – jęknęła
Tracey.
Sophie uniosła głowę. W stronę Hogwartu zmierzała ogromna,
ciemna chmura.
– Wybacz – odparła. – Będzie padać.
– Nie...
– I co? Przecież masz kaptur – zauważyła.
– Nie powiesz mi, że stanie w deszczu jest przyjemne. Nawet jeśli
masz na sobie kaptur.
Sophie wywróciła oczami.
– Przesadzasz. Ja się bardziej martwię tym, że nasi kochani
gracze nie przewidzieli, że pogoda może się zmienić. Chociaż...
coś mi się wydaje, że mecz nie potrwa długo.
– Obyś miała rację – przyznała brunetka.
Na boisku w końcu pojawił się złoty znicz. Krążył między
graczami, tak, że szukającym ciężko go było wypatrzyć,
obserwując z góry walkę ścigających o kafla. Za to dostrzegli go
niektórzy kibice, znajdujący się w miarę blisko graczy. Tak się
złożyło, że w tamtej chwili akcja przeniosła się w pobliże
sektora zajmowanego przez kibiców ze Slytherinu.
Wraz z pojawieniem się złotej piłeczki Ślizgoni zaczęli coraz
głośniej skandować imię Dracona. Chłopcy wrzeszczeli, a
dziewczęta w większości piszczały z zachwytem.
– Draco, Draco, tutaj! – Pansy starała się ze wszystkich sił
przekrzyczeć, a do tego machała rękoma.
– Znicz! – zawołał Blaise, układając dłonie w tubę, gdy
blondyn podleciał na tyle blisko, by go usłyszeć. To znaczy,
mógłby go usłyszeć, gdyby nie tłum wrzeszczących uczniów,
magicznie wzmocniony głos Jordana i przelatujące obok miotły.
– Dajesz, Draco! – Krzyczała Pansy, trzymając w górze
zaciśnięte pięści. – Trzymam kciuki, dasz radę, kochanie!
Siedząca kilka rzędów niżej Hazelle, dosłyszawszy ostatnie
słowo, momentalnie odwróciła głowę w stronę brunetki, unosząc
wysoko brwi.
– No chyba nie... – syknęła.
Zaraz jednak ponownie przeniosła wzrok na boisko.
– Draco! – Wrzasnęła z całych sił, starając się przebić
przez kilkadziesiąt innych głosów. – Tam! Koło Puceya! – Jej
ręka wystrzeliła w lewo, celując w ścigającego, za którym
krążył znicz.
O
ile Malfoy nie mógł dociec, co takiego powiedziała dziewczyna, to
gest, który wykonała, był wystarczająco wymowny. Ignorując
wszystkich wokół, skupił uwagę na wirującym w powietrzu zniczu,
który gwałtownie zawrócił, mijając nadlatującego z naprzeciwka
tłuczka. Zaskoczony Draco wykonał niezbyt zgrabny piruet, by
uniknąć zderzenia, co i tak nie do końca mu się udało. Piłka
zawadziła o tył miotły; jej koniec wykrzywił się w bok, a kij
pękł w jednym miejscu tak, że o ile najnowszy Nimbus Malfoya
pozostał w jednym kawałku, to chłopakowi trudno było na nim się
utrzymać.
– ...Davies jednak z łatwością chwyta kafla i podaje do Nebuli,
która ma już się całkiem dobrze... Zaraz, co się dzieje z
Malfoyem? Tłuczek chyba nieźle uszkodził mu miotłę... Teraz
widać, w jakim błędzie są Ślizgoni, kiedy twierdzą, że
najdroższe znaczy najlepsze...
– JORDAN! – krzyknęła McGonagall.
– Przepraszam, pani profesor, ale ja tylko stwierdziłem fakt.
– Jordan, proszę cię... – spojrzała na niego sponad
swoich małych okularów.
– Dobrze, dobrze. Przepraszam najmocniej. Wróćmy do gry... Kafla
mają Ślizgoni. Warrington i Pucey szybko zawracają na stronę
Krukonów, Pucey strzela... ale Davies znów broni. Malfoy
niebezpiecznie chwieje się na miotle i zmierza ku bliskiemu
spotkaniu z murawą, a Chang nagle się ożywiła i leci w
kierunku... Tak, znicza!
Tłum, słysząc magiczne słowo „znicz”, również się ożywił.
Wielu pokazywało sobie go placem i śledziło jego ruchy. Niewielu
interesowała już walka między ścigającymi i obrońcami, czemu
trudno się dziwić: za złapanie złotej piłeczki drużyna
otrzymywała przecież sto pięćdziesiąt punktów, co przy wyniku
sto trzydzieści do osiemdziesięciu oznaczało, że zwycięstwo
zależało teraz tylko od dwójki szukających.
Wszyscy
bardzo dobrze zdawali sobie z tego sprawę. Kolejni uczniowie
wstawali ze swoich miejsc, a okrzyki zagrzewające do walki Cho oraz
Dracona stały się znacznie głośniejsze. Ci, którzy mieli przy
sobie lornetki, szybko je wyciągnęli, o ile już nie zrobili tego
wcześniej.
Zainteresowanie wzrosło również w sektorze zajmowanym przez
nauczycieli. Profesor Flitwick, opiekun Ravenclawu, wstał i zaczął
klaskać, chociaż to, że podniósł się z siedzenia mogło umknąć
uwadze innym, gdyż nauczyciel zaklęć był karłem, w dodatku
niezbyt grubym. Inni zachowywali się spokojniej, choć u niektórych,
jak u profesor Sprout, pojawiły się wypieki na twarzy. Nawet Snape,
jak dotąd błądzący wzrokiem i pogrążony w myślach, wbił swoje
małe, czarne oczy w Malfoya próbującego zapanować nad miotłą.
Jedynie Dolores Umbridge wyglądała na niewzruszoną; uśmiechała
się półgębkiem, patrząc bezwiednie na sceny rozgrywające się
na boisku tak, jakby ona znajdowała się ponad tym wszystkim i to
całe powszechne poruszenie i zainteresowanie quidditchem jej nie
dotyczyło – ba, było czymś wręcz poniżej jej poziomu.
Oczywiście ucieszyłaby się ze zwycięstwa Slytherinu. W końcu z
tego domu się wywodziła.
To jednak wydawało się wątpliwe. Wychowankowie Domu Węża wciąż
pozostawali w tyle, a Malfoy na uszkodzonej miotle miał małe szanse
na to, by dolecieć do znicza, choć ten fruwał tylko kilka jardów
dalej, a Cho znajdowała się znacznie dalej.
W ciągu kilku kolejnych sekund udało mu się nieco ustabilizować
tor lotu, jednak – jakby nie patrzeć – nadal spadał, choć
zdecydowanie wolniej. Chang mknęła w kierunku znicza, ale i Dracon
się do niego zbliżał.
Oszacował odległość dzielącą go od pewnego zwycięstwa. Pięć
stóp.
Cztery... Z trybun dochodzi radosna wrzawa Krukonów. Ta fajtłapa
Bletchley znowu dał się wykiwać.
Trzy... Chang siedzi mi na ogonie.
Dwie... Znicz skręcił, a za nim dwoje szukających. Blondyn
spróbował jeszcze mocniej wyciągnąć rękę. Bezskutecznie.
Jedna... Nie zepsujesz mi tego, Chang!
Czuł, że jego miotła za chwilę się rozpadnie, lecz niewiele to
go obchodziło. Od złotej piłeczki dzieliły już go tylko cale, a
potem, nawet jeśli miałby spaść, z tej wysokości mógł sobie co
najwyżej nabić guza... I tak też się stało.
W chwili, gdy w miejscu pęknięcia tył miotły oderwał się od
reszty, a Draco wylądował na trawie, Lee Jordan oznajmił:
– Koniec meczu! Draco Malfoy złapał znicza, a Ślizgoni wygrywają
dwieście trzydzieści do stu czterdziestu. Brawo! – Ostatnie słowa
wypowiedział bez wielkiego entuzjazmu. Również na tej części
trybun, gdzie dominował kolor niebieski, można było dostrzec
zdecydowane pogorszenie nastrojów, a profesor Flitwick usiadł z
powrotem i jak zwykle zamierzał zaczekać, aż pozostali wyjdą, by
uniknąć stratowania przez tłum biegnący do zamku, gdzie wkrótce
rozpocznie się świętowanie zwycięstwa, choć pewnie i jego
podopieczni będą ucztować w swojej wieży.
Severus Snape spojrzał na podnoszącego się z ziemi Malfoya,
otoczonego przez kolegów z drużyny i grupkę zachwyconych
Ślizgonów. Przez głowę przemknęła mu myśl, że może dla
chłopaka byłoby lepiej, gdyby jego miotła odmówiła posłuszeństwa
już tam, w górze, zaraz po uderzeniu, a jego upadek okazałby się
tragiczny w skutkach. Choć w tamtej chwili jeszcze nic na to nie
wskazywało, to Snape przeczuwał, że wkrótce Draco przeżyje coś,
o czym wolałby zapomnieć...
Może Sybilla Trelawney tym razem się nie pomyli, widząc w jego
szklanej kuli omen śmierci.
~
Tego dnia pokój wspólny Slytherinu zmienił się nie do poznania:
przede wszystkim zabrakło pierwszoroczniaków wypatrujących w oknie
morskich stworzeń, bo niemal cały widok zasłaniał ogromny,
zielony transparent z błyszczącymi literami układającymi się w
kilka różnych napisów. Najpierw było to „Wiwat, Ślizgoni!”,
co po jakimś czasie zmieniało się na „Slytherin zawsze
zwycięzcą”, a potem na...
– Draco naszym królem? – zdziwił się Malfoy. –
Świetnie... ale za bardzo mi się kojarzy z Weasleyem. Ej, wy tam,
kto to zrobił? – krzyknął, wskazując na transparent.
Jakiś szatyn z siódmej klasy podszedł do prefekta.
– Ja... a coś ci się nie podoba? – Spytał nieco
lekceważącym tonem, unosząc brwi.
W tej samej chwili napis zniknął, a na jego miejsce pojawił się
nowy: „Krukoni niech wracają do biblioteki”. Pod spodem,
mniejszym drukiem, zostało dopisane: „Tam, gdzie ich miejsce”.
– Nie, nie, jest w porządku – odparł obojętnym tonem Draco.
Oczywiście transparent nie stanowił jedynej różnicy w wystroju
wnętrza. Pod sufitem zwisały świecące kule – głównie zielone
i żółte; do tych drugich przyczepione zostały białe skrzydełka,
czyniąc z nich powiększone imitacje złotych zniczy. Nie zabrakło
również porozrzucanych wstążek, fruwających baloników, a nawet
czarno-białego plakatu z napisem „Ku pamięci hebanowego Nimbusa
Dwa Tysiące Trzy, wiernej miotły dzielnego szukającego Dracona
Malfoya”. Poza tym na wszystkich stolikach (odsuniętymi wcześniej
bliżej ścian) świeciły się lampki z wydrążonych dyni. W
przeciwieństwie do tych używanych podczas Nocy Duchów, nie miały
otworów w kształcie strasznej twarzy, lecz znicza, miotły albo
węża. W tle grało radio, a konkretniej bardzo głośny i żywiołowy
utwór formacji Czarne Miotły.
Na boku sofy „świty Malfoya”, jednego z niewielu mebli, który
pozostał na swoim miejscu, siedziała Sophie. Nie interesowała się
zbytnio tym, co działo się tuż obok niej (to jest gromadą uczniów
składających gratulacje Draconowi), gdyż zajmowała się
wyczarowywaniem fajerwerków. Co prawda nie były tak imponujące jak
te ze sklepu Zonka lub zrobione przez braci Weasleyów, lecz i tak
prezentowały się całkiem dobrze.
Poza tym salon Ślizgonów sprawiał wrażenie, jakby ktoś próbował
zmieścić w nim całe Hogsmeade. O ile pojawienie się mnóstwa
butelek kremowego piwa, a nawet Ognistej Whisky przemyconych z baru
Trzy Miotły nie było niczym nadzwyczajnym, o tyle na przywiezienie
góry smakołyków z Miodowego Królestwa mogli się zdobyć chyba
tylko Ślizgoni. Z jednej strony stały za tym względy finansowe, bo
większość z nich pochodziła z zamożnych rodzin, a z drugiej –
spośród wszystkich uczniów Hogwartu tylko wychowankowie Domu Węża
nie wkradali się do szkolnej kuchni, co stanowiło pewien trudny do
wyjaśnienia fenomen. Nawet Crabbe i Goyle woleli wynosić jedzenie z
Wielkiej Sali niż zaglądać do piwnic – tej podziemnej części
zamku, gdzie mieściła kuchnia oraz dormitoria Puchonów, nazywanej
„piwnicą” dla odróżnienia od ślizgońskich lochów. Oprócz
tego nie zabrakło miniaturowej wersji kawiarenki pani Puddifoot,
miejsca obleganego przez zakochanych. A przynajmniej takie odnosiło
się wrażenie, patrząc na stoliki okupowane przez pary trzymające
się za ręce, w tym ścigającego Warringtona i jego dziewczynę.
Pośród nich siedziała samotna Hazelle, nerwowo stukająca palcami
o blat. O ile była w stanie zrozumieć to, że jej nowy chłopak nie
może opędzić się od fanów (poprzedni przecież też grał w
quidditcha), to nie dawała jej spokoju Pansy niedostępująca
Dracona na krok.
Mimo wszystko wciąż bała się wyznać jej prawdę w twarz.
Szczególnie, że dowiedziała się, iż ostatnim razem Pansy wpadła
w furię z powodu dwóch koleżanek z dormitorium – Sophie i Tracey
– i nawet poszła się na nie poskarżyć opiekunowi domu, a według
tego, co słyszała, chodziło o jakąś błahostkę, choć nikt nie
wiedział, czym ona konkretnie była. Tavish wolała się nie
zastanawiać, co zrobiłaby jej Parkinson, gdyby dowiedziała się,
że ta odbiła jej chłopaka.
Hazelle zdawała sobie sprawę z tego, że za odbicie chłopaka Pansy
wścieknie się znacznie bardziej, a tak nieobliczalnymi osobami
lepiej nie zadzierać. Dla własnego bezpieczeństwa.
Tymczasem większość tłumek otaczający Dracona zdążył już się
rozejść, a że Parkinson również na chwilę odeszła, chłopak
postanowił wykorzystać chwilę wolności i usiąść na miękkiej
sofie razem z Blaisem. Hazelle zgromiła go wzrokiem, ale ten zdawał
się tego nie zauważać. W końcu, czując, że nie miała wiele do
stracenia, odeszła od stlolika i stanęła przed blondynem,
krzyżując ręce na piersiach.
– Słuchaj, Draco, jeśli nie chcesz mnie widzieć, to po prostu mi
to powiedz – oznajmiła stanowczym tonem.
Ślizgon, zdziwiony tym, że dziewczyna w jednej chwili zjawiła się
i zaczęła robić mu wyrzuty, odłożył swój kufel z kremowym
piwem na blat i wpatrywał się w blondynkę w milczeniu przez pewien
czas.
– Ja tylko rozmawiam sobie z... – zaczął.
– Nie rób ze mnie idiotki – przerwała mu. – Oboje
dobrze wiemy, że chodzi o Pansy, ona... Cały czas za tobą chodzi,
mizdrzy się do ciebie i aż niedobrze mi się robi na jej widok! Od
początku ci mówiłam, że z tym trzeba coś zrobić...
Draco teatralnie westchnął.
– A ja od początku ci mówiłem, że przesadzasz – powiedział
spokojnie, właściwie to aż za bardzo. – Pansy jest moja
przyjaciółką – siedzący obok Blaise wywrócił oczami – i
dobrze o tym wiesz. Nie mogę jej powiedzieć, żeby się ode mnie
odczepiła, bo mam dziewczynę. Poza tym... sama chcesz to trzymać w
wielkiej tajemnicy, więc już nie rozumiem, o co ci chodzi.
Tavish wyglądała na jeszcze bardziej zdenerwowaną.
– A może nie chcesz zrozumieć? Może nie dotarło do ciebie, że
jestem po prostu... zazdrosna? Że boli mnie to, kiedy mój chłopak
w obecności całego domu pozwala na to, żeby jakaś świrnięta
koleżanka się do niego przystawiała?!
– Ja bym tego tak nie nazwał...
– To niby jak?
– Może... e... – Małfoy zawahał się i zaczął wodzić
wzrokiem dookoła, jakby liczył na to, że ktoś niedaleko stanie z
kartką, na której będzie miał napisane odpowiedzi na wszystkie
możliwe pytania.
– Takiej odpowiedzi się spodziewałam – syknęła blondynka.
– Och, Hazelle... – Draco wzniósł oczy do nieba. –
Przecież między mną a Pansy nic nie ma...
– Nie, oczywiście, jak śmiałabym wątpić! – fuknęła.
– Tylko ciągle się przytulacie, ty z wielkim przejęciem
ocierasz jej łzy, a ona nazywa cię swoim „kochaniem”. Skoro to
dla ciebie nic, to ja pewnie znaczę dla ciebie jeszcze mniej –
rzuciła, odwracając się na pięcie. Czuła, jakby zrzuciła z
siebie wielki ciężar, ale mimo wszystko trochę żałowała swoich
słów.
Poszła w kierunku dormitorium, żywiąc jeszcze nadzieję, że Draco
zatrzyma ją, spróbuje się wytłumaczyć, nakłoni ją, żeby z nim
została... jednak nic takiego się nie stało. Nim opuściła salon,
zerknęła przez ramię na Malfoya.
Szybko odwróciła wzrok, widząc przy nim zalotnie trzepoczącą
rzęsami Pansy.
_________
Tak... o ile mecz jeszcze wyszedł, to wątek Hazelle to jakieś dno totalne. Niby w opowiadaniu nie była zbyt długo, ale już zaczęło mnie wkurzać to, że ona tylko siedzi, marudzi, ale nic nie zrobi. Już zaczynam mieć dosyć tych wątków miłosnych... Pff.
<3 <3 <3! ŚWIEEEEETNE!!!!!! Uwoelbiam opowiadania na podstawie Harrego Pottera a twoje jest po prostu świetne! Przypomniały mi się czasy, kiedy sama pisywałam magiczne opowiadanka ;). Eh, co tu dużo pisać, pisz dziewczyno i nie przestawaj bo Bozia talent dała! Czekam na cd, zapraszam też do mnie: http://teacherandme.uchwycone-chwile.pl/ Ja pisuję o sobie oraz pewnym nauczycielu...
OdpowiedzUsuńJak zwykle z Pansy są jakieś problemy. Nie dziwie się Hazelle, że się tak denerwuje. Ta Ślizgonka jest straszniejsze wkurzająca...
OdpowiedzUsuńBardzo zainteresowała mnie wzmianka o tym, że Draco "wkrótce przeżyje coś, o czym wolałby zapomnieć". Ciekawe, czy ma z tym coś wspólnego Sophie.
Świetnie opisałaś uczucia Notta. Aż mi się go zrobiło szkoda. Chłopak właściwie nie ma przyjaciół ani bliskich osób.
Czekam na następny rozdział i pozdrawiam :D
Świetne opowiadanie ;3
OdpowiedzUsuńZaczęłam tak trochę z dupy strony *sorki ;-;*, ale bardzo podoba mi się Twój styl pisania ;> Więc dzisiaj, lub jutro powinnam wszystko przełknąć, a jak już to zrobię, to Ci się rozwlekę w okrutnie dużym komentarzu, które niestety - wychodzą z mojej klawiatury ;___;
Nie gadam teraz za dużo, tylko biorę się do czytania ;D
Pozdrawiam ;3 ~ no-rules-in-my-world.blogspot.com
Trochę mi zeszło z czytaniem, mam nadzieję, że się nie obrazisz! W każdym razie jestem, już po przetrawieniu tej cudownej historii! ;3
UsuńZacznę może od Teodora, bo bardzo spodobała mi się jego postać. Jest taki samotny, cichy i spokojny. Ma zupełnie odmienne zdanie o śmierciożerstwie i oddaniu Voldemortowi, przez co jestem skłonna jeszcze bardziej go lubić. No i jest ślizgonem! To też ważny powód :D Przynajmniej ojciec go nie zmusza do rozprzestrzeniania zła - to dobrze, zupełnie inaczej niż u Malfoya. Widać różnice między nimi i to właśnie chyba powoduje, że nie staną się bliższymi znajomymi.
Swoją drogą jednak między Sophie, a Tracey też jest ogromna przepaść, a mimo to przyjaźnią się na śmierć i życie *tak mi się wydaje ;>* No cóż, nie zawsze najwidoczniej przeciwieństwa się przyciągają.
Pansy w tym opowiadaniu nie jest pustą, różową dziewczynką myślącą jedynie o szmince i ubraniach. To plus, bo ostatnio aż mnie mdliło, jak czytałam taką wylasiowaną Parkinson. Bleh! Tutaj nawet da się ją polubić! W każdym razie, ja polubiłam właśnie dlatego, że zachowuje się jak psychopatka *ah te moje dziwne skłonności :D* może z Malfoyem trochę przesadza, a z akcją z listem do radia po prostu leżałam i się chichrałam, zwłaszcza z jej reakcji na wieść, że Sophie i Tracey słuchały audycji XD najprawdopodobniej ma skłonności psychopatyczne. Nie zdziwiłabym się :D Dajcie mi ją na obserwację do gabinetu, pośmiejemy się trochę *kurdę, będę psychoterapeutą wyśmiewającą się z pacjentki. dobre sobie!* W każdym razie nawet ją polubiłam. Zirytowała mnie jedynie w momencie, kiedy dorąbała się do Dracona i Hazelle, kiedy gadali w pokoju wspólnym. Hmmm, ona tu jeszcze namiesza!
No i Dafne. Dafne, Dafne. Sama nie wie po której stronie jest. Jednak uparcie popiera Pansy, gaad. To smutne, kiedy przyjaciele tak nagle się odwracają. Biedna Sophie, były chyba ze sobą zżyte *wnioskuję po tych wspomnieniach w domu Greengrasów, do których jeszcze wrócę w kom*. Poza tym miały podobne kwiatki wpięte we włosy. Meh.
Troszeńkę brak mi tu świętej trójcy, ale nieszczególnie narzekam. Osobiście jestem sto razy bardziej za Ślizgonami. Jednak Draco coś mało się na nich wyżywa... albo wyżywa się za naszymi plecami, złośliwiec :D
No właśnie, Draco. Zawali sprawę z Hazelle, ja to wiem. Jednak dziewczyna nie przypadła mi do gustu i nieszczególnie mi jej żal... już bardziej szkoda mi Pansy :D Jednak toleruję Hazelle, ponieważ jako-tako zwraca uwagę na Teodora i to nie w złym znaczeniu. Więc jest w miarę w porządku ;> Ale co ja, ah Draco! Draco skubaniec, Pansy nadzieję robi, Hazelle się bawi i pewnie ma 100 dziewcząt za plecami. Jednak ewidentnie Sophie mu wpadła w oko. Sorki kolego - wara od niej, nie za bardzo ma ochotę na młócenie się z chłopakiem, który "puszcza się" z tysiącami innych dziewczyn hahah :D znaczy... tak sądzę, że nie ma. W końcu Sophie wydaje mi się bardziej rozważna niż np. Pansy.
Tracey.... ona jest fajna. Spoko babka, chociaż nie darzę jej jakąś szczególną miłością. Może dlatego, że zbyt mi mnie przypomina w niektórych momentach :D Poza tym lubię jej cięte uwagi i sposób bycia. Jak już mówiłam - fajna jest :D
No i Sophie. Zostawiłam ją sobie na koniec, bo jest najbardziej... hhmm znacząca? Tak, może być i tak. Więc, jest najbardziej znacząca, tak sądzę. Jak patrzyłam w galerii, to aż się rozpłynęłam. Śliczna! Oddałaś na papierze to, co opisałaś w opowiadaniu i to bezbłędnie - dokładnie tak sobie Sophie wyobrażałam. Tracey może trochę inaczej - ale też mi się spodobał jej rysunek ;3
Sophie nie daje sobie wejść na głowę, to pewne. Trochę za długo przebywania z Tracey i ukazał się w niej cięty języczek np. w sprawie z tym listem :D I sama nie wiem czemu, podświadomie Sophie podpasowuję do Teodora. Jak dla mnie byliby dobrą parą ;> chociaż pewnie się na to nie pokusisz ;c Śliczna, wesoła Sophie ;3 Naprawdę ją lubię i to najbardziej z całego opowiadania *prócz Teodora :cc*
Okej, trochę teraz popiszę o akcji. No cóż... O CO CHODZI Z JABŁKAMI. Czemu czytałam 6 rozdziałów, w których nikt mi tego nie wyjaśnił?! Ciekawość mnie zżera i wierci dziurę w brzuchu. Zła ciekawość. Ciszej tam. No i co z Crabbem i Goylem? Zeżarli je i czo? Coś im się stało? Wsiąkli, zginęli? Ani mru mru o nich w kolejnych częściach, chyba że to tak niechcący. A może jabłka miały magiczne właściwości, jednak tusza tych debili je wszystkie zniwelowała do zera i po prostu nic im się nie stało? Hahah XD. Dobra, no i kolejne jabłko. Jeśli się nie mylę, to to zielone jabłuszko co dostał Draco, to tak naprawdę pamiątka po Lily. Czyż nie? W każdym razie jest równocześnie "kluczem" do czegośtam. Może jakiegoś skarbca pamiątek? Albo Snape wykopał Lilkę z grobu i przeniósł ją do swojego gabinetu, gdzie skrywa ją pod podłogą, którą otwiera za pomocą jabłka? Hahah, po Snapeie w sumie bym się tego mogła spodziewać :D Jak tak już kolekcjonuje rzeczy nieboszczyka *faaakt, to trochę dziwaczne* to czemu i nie samego truposza? :> Ciekawe, czy Snape poda veritaserum odpowiedniej osobie, czy podejrzewa nie tego co trzeba *czyt pewnie Pottera :D*
UsuńA' propos mru mru... kamelokot. Ten stworek jest... no najpierw był słodki i rozpływałam się czytając o nim, a teraz jedynie bardzo mnie intryguje. Wybrał sobie na partnerkę życiową Sophie? O.o A ten obraz? Czemu oczy kobiety także zabłysły "godowo"? Lessssss. Chociaż podejrzewam jakiś związek pomiędzy naszym Skarabeuszem, a kobietą z obrazu. Czyżby kamelokoty mogły przybierać postać ludzką? :-: a może się mylę... poza tym Sophie podobna do kobiety na obrazie? Może to jej córka! A może nie... ;_;
W każdym razie podobał mi się opis meczu i zepsuta miotła Draco - chociaż trochę szkoda mi miotły ;/ No i nieudacznictwo Nevillea w pierwszym rozdziale :D
Czy istnieje na tym świecie ktoś, kto lubi Umbridge? :/// same jej kotki na talerzach przyprawiają mnie o mdłości i zawrót głowy blehh.
Tak poza tym, to co Snape miał na myśli, sądząc, że lepiej dla Dracona tragicznie się poturbować *umrzeć pewnie XD* niż żyć dalej? Chodzi o to zadanie, które w 6 części zleci mu Voldemort, czy o no nie wiem, dziewczynę? Np Sophie? Chociaż to raczej nie aż taka wielka sprawa, żeby nawet Snape się tym jako-tako przejął. A może on odkrył, że to właśnie Draco posiada jego jabłko, a to zdanie miało na celu potępienie jego duszy, która już niedługo będzie odchodziła w straszliwych mękach jakie mu zada profesor? ;-;
Tak dużo pytań, mało odpowiedzi i rzadkie rozdziały ;c
Jednak warto poczekać, bo opowiadanie jest świetne i bardzo wciąga! Zwłaszcza, że nie zdarzają Ci się większe błędy. Masz świetny styl - jak już wcześniej wspominałam i genialny pomysł.
Uwielbiam tą historię. Wyróżnia się na tle tysiąca fanfików ;> Tworzysz bardzo ciekawych, własnych bohaterów, oraz idealnie oddajesz charaktery powstałych już wcześniej postaci.
Czekam na kolejny rozdział i oby pojawił się jak najszybciej! ;3
Pozdrawiam, ściskam ciepło i życzę dużo weny i zabawy w pisaniu, żebyś nam tu wytworzyła 1000 stron wordowych i dodawała rozdziały już do końca świata *haha marzeniaaa*! <3
Czekam niecierpliwie na kolejny ;3
~ no-rules-in-my-world.blogspot.com
PS. musiałam podzielić na 2 części, bo wyszedł z tego potworek. 2 strony w wordzie i blogger wszczął bunt, skubaniec :D
Dziękuję Ci bardzo za jakże wyczerpujące 2 komentarze :)
UsuńChociaż na początku cieszyłam się, że w 99% odczytałaś wszystko - akcję, bohaterów, zielone jabłko - dokładnie tak, jak ja to chciałam ukazać, to potem się lekko wkurzyłam. Bo czytasz mi w myślach aż za dobrze! :D Zresztą, jeśli uda mi się to opowiadanie dokończyć, to się przekonasz :P
Veritaserum oraz jabłka pojawiają się w drugiej części rozdziału - chciałam to wcisnąć jeszcze do tej, ale stwierdziłam, że lepiej wcisnąć to do kolejnej, bo wyszłaby zdecydowanie za krótka. Draco dokuczający Gryfonom też się pojawi, ale później - przecież przed nami działalność Brygady Inkwizycyjnej, hah :D
Snape. Tak, z nim to tu niezłe zamieszanie. Ciekawy ten pomysł z kluczem do trupa... ale cóż, ja już mam od samego początku zaplanowane, co to takiego jest :) I nic mojego zdania nie zmieni!
Co do rysunków: Tracey też sobie trochę inaczej wyobrażałam, ale moje kredki żyją własnym życiem :D A Sophie właściwie też... zresztą, mam kolejny szkic gotowy, wczoraj go sobie zrobiłam, wyszedł mi lepiej od poprzedniego ;) A, i jeszcze mam jeden rysunek, zaraz się myknę go zeskanować.
1000 stron w Wordzie...? To nawet nie jest takie niemożliwe! Zwłaszcza, że gdzieś tam w głowie rodzi mi się pomysł na kontynuację, aczkolwiek w nieco innym klimacie. Ach, i jeszcze jest opowiadanie, które zaczęłam z 3 lata temu i cały czas mam ochotę je napisać na nowo, ale znając moje tempo, to zdążę to zrobić dopiero na studiach, a wtedy pisanie o nastoletniej morderczyni nie będzie tym samym co w gimnazjum :P
Pozdrawiam i również życzę weny :) Za jakiś czas postaram się skomentować historię Twojego "psychopaty" (lol, Pansy i Jayden... chyba już zaczynam świrować), Bianki i reszty ekipy, o ile ludzie wokół mnie dadzą mi żyć ;D
PS Zauważyłam, że wszyscy lubią Teodora. Zawsze. Wszędzie. Teodor nieważne, jaki by był, to wszyscy go polubią!