– Szkoda, że nie ma tu kominka – stwierdziła ni stąd, ni
zowąd Sophie.
Od co najmniej kilkunastu minut siedziały w absolutnym milczeniu,
pochłonięte pisaniem wypracowania na temat nienaprawialnych
uszkodzeń różdżek. Gdy tylko Pansy w pośpiechu opuściła
dormitorium, przyjaciółki postanowiły wykorzystać chwilę
spokoju, by przynajmniej zacząć pracę. Początkowo miały
przygotować referaty po kolacji, jednak musiały rozpocząć pracę
wcześniej, gdyż Sophie namówiła (a raczej przymusiła) Tracey do
pójścia na trening drużyny Ravenclawu, który – według Lisy
Turpin – miał odbyć się wieczorem.
– A na co ci kominek? – Spytała brunetka, gwałtownie unosząc
głowę. Przy okazji poprawiła okulary, które zsunęły się jej,
gdy nachylała się nad pergaminem. – Przecież jest ciepło.
– Nie o to mi chodziło, Trace. Po prostu przy kominku siedzi się
przyjemniej.
Okularnica wzruszyła ramionami. Akurat podczas odrabiania zadań nie
bardzo zwracała uwagę na to, co znajduje się wokół niej.
Potrzebowała jedynie fotela lub wygodnego krzesła oraz w miarę
dużego stołu, a także, co raczej oczywiste, światła, ale
wyczarowanie go nie stanowiło dla piątoklasistki najmniejszego
problemu.
Nie odpowiedziawszy ani słowa, wróciła do pracy. A raczej
syzyfowej pracy, bo w niemal każdym zdaniu znajdowało się kilka
skreślonych wyrazów, wskutek czego Tracey zapisała ćwierć rolki
pergaminu, lecz właściwa treść eseju zajmowała zaledwie połowę
z tego.
Sophie zerknęła z zaciekawieniem na pokreślony arkusz.
– Czemu nie zmażesz tego różdżką?
– Tak jest szybciej – odparła, po czym po raz kolejny w ciągu
niecałej minuty zanurzyła pióro w kałamarzu. – Hm... Masz może
pożyczyć dwa galeony?
Ruda uniosła brwi ze zdumienia. Jej przyjaciółka nigdy nie mogła
narzekać na brak pieniędzy, ponieważ – jak większość
Ślizgonów – należała do bogatej, czarodziejskiej rodziny. W
dodatku nie była dziewczyną, która wydaje swoje oszczędności na
lewo i prawo, wręcz przeciwnie. Jej okulary kosztowały „zaledwie”
trzydzieści galeonów – przeciętny obywatel raczej nie pozwoliłby
sobie na taki wydatek, jednak na ślizgońskich arystokratkach suma
ta nie robiła żadnego wrażenia. Niektóre wręcz dziwiły się jak
członkini szanowanego rodu może na tak ważny dla niej przedmiot
wydać „tylko” tyle, choć warto wspomnieć, że mniej więcej
tyle wynosiło niemalże całoroczne kieszonkowe średnio zamożnych
uczniów Hogwartu.
– Skończyła ci się kasa? Już? I to tobie?
– Skąd! Tylko wiesz, za jakieś dwa tygodnie będzie Wielkanoc i
prawie wszystko wydam na prezenty...
– Trace, bez przesady – powiedziała wciąż zdziwiona rudowłosa.
– Nie chcesz chyba kupić całego Miodowego Królestwa! Poza tym,
to bez sensu.
– Co niby jest bez sensu? – Spytała Tracey, przekreślając (a
raczej atakując serią zamaszystych kresek) kolejny źle napisany
wyraz.
– Rodzice dają ci kieszonkowe, a ty właściwie w całości
wydajesz je na prezenty dla nich. Nawet nie masz dwóch galeonów
na... – zawahała się na chwilę, po czym spojrzała prosto w oczy
przyjaciółki niczym dociekliwy detektyw na podejrzanego. – Tak
właściwie, to na co ci te pieniądze?
– Na samomaczające pióro – odparła.
– Szkoda dwóch galeonów – westchnęła Sophie. – W tej cenie
może dostaniesz coś, co podziała przez jakiś tydzień albo dwa,
ale na twoim miejscu bym zbierała na coś porządniejszego.
Brunetka ponownie zamoczyła końcówkę pióra w atramencie.
– To... Pożyczysz mi pięć galeonów? – Zapytała z uśmiechem.
Sophie obdarzyła przyjaciółkę chłodnym spojrzeniem.
– Oczywiście... że nie – odparła, zapisując na kartce dużego
zeszytu kolejne zdanie, mówiące o wyjątkowej wytrzymałości
dębowego drewna.
Tracey nie ciągnęła już dłużej dyskusji na temat
przedświątecznych wydatków, skupiając się na napisaniu jakiegoś
w miarę logicznego i spójnego tekstu, bo, jak dotąd, jej wypociny
pozostawały jedynie zbitką kilku nie do końca zrozumiałych zdań
połączonych bez jakiegokolwiek ładu i składu w krótką notatkę
o różdżkach, w której zawarta została właściwie jedna
konkretna informacja wyrażona na kilka sposobów, z wplątanymi
gdzieniegdzie kompletnie nieistotnymi szczegółami i anegdotami,
które nie zainteresowałyby nawet poczciwego profesora Flitwicka,
oraz ogólnikami mającymi jedynie zajmować kilka dodatkowych
linijek, aby praca była jak najdłuższa – choć, jak wiadomo,
liczy się jakość, a nie ilość.
Czerwonowłosa natomiast z minuty na minutę wyglądała na coraz
bardziej zadowoloną, a nawet zaciekawioną samym tematem
wypracowania. Ochoczo wertowała grube księgi, zapisując na
marginesie zeszytu co ważniejsze daty lub nazwiska wraz z krótkimi
opisami. Poza tym opisywała przeróżne metody niszczenia różdżek,
rozpoczynając od rozwiązań stuprocentowo mugolskich (takich jak
spalenie w kominku, przełamanie gołymi rękoma lub – w skrajnych
przypadkach – uderzenie siekierą), skończywszy na użyciu
przeróżnych zaklęć i eliksirów, zresztą nie zawsze skutecznych.
Takim oto sposobem pisała, pisała i pewnie pisałaby dużo dłużej,
gdyby nie piskliwy, ciągły i niezmiernie głośny dźwięk
wdzierający się w uszy jej oraz jej czarnowłosej przyjaciółki.
– Co to jest, na Salazara?! – Wykrzyknęła Tracey, wypuszczając
z ręki pióro. Rozglądała się nerwowo po pokoju, szukając źródła
hałasu.
– Ee... – bąknęła ruda. – To jest...
Brunetka zatrzymała wzrok na stoliku nocnym Sophie.
– To twoje coś? – spytała oskarżycielskim tonem.
Wskazała ręką na stojący na meblu niewielki przedmiot w kształcie
półkuli. Przypominał przeciętą na pół szklaną kulę, w środku
której pojawiła się dziwna mgła święcąca pulsującym,
czerwonym światłem. Jednak od zniszczonego przyrządu do
odczytywania przyszłości odróżniała go płaska ściana, zwrócona
ku sufitowi, na której znajdował się... zegar. Zupełnie
zwyczajny, idealnie okrągły, z białą tarczą oraz ramką, cyframi
oraz dwoma wskazówkami wykonanymi ze złota o wysokiej próbie.
Urządzenie wciąż piszczało, więc Tracey zatkała sobie uszy.
Sophie natomiast wyciągnęła różdżkę i skierowała ją w
kierunku przyrządu, wymawiając formułę zaklęcia uciszającego.
Czar podziałał i okularnica z westchnieniem ulgi opuściła ręce.
– Możesz mi powiedzieć, co to było? – zapytała, nie ukrywając
swojego niezadowolenia. Dopiero co zauważyła, że jej pióro
wypadło z jej ręki, upadając na blat i przy okazji ozdabiając
pergamin kilkoma kolejnymi kleksami.
– Czasoprzypominacz – wyjaśniła niewinnym głosikiem.
– Co?
– Skrzyżowanie budzika i przypominajki – westchnęła. –
Chciałam go przetestować i ustawiłam go tak, żeby zadzwonił
przed porą kolacji, ale... – zawahała się na chwilę.
– Ale...?
– Nie wiedziałam, że to będzie wrzeszczało jak mała mandragora
wyciągnięta z doniczki. Naprawdę – dodała, widząc wyraz twarzy
przyjaciółki, która zdawała się jej nie dowierzać.
– A skąd ty to w ogóle masz?
– Dostałam dzisiaj rano – odparła już z większą pewnością
w głosie. – Od mojego brata, na Wielkanoc. Na kilka dni udało mu
się przylecieć do Wielkiej Brytanii i wolał wysłać mi paczkę
teraz, niż potem posyłać sowę przez pół Europy. Szkoda, że już
jutro ma wracać do pracy... – westchnęła smutno, po czym
kontynuowała. - Pisał, że czasoprzypominacz będzie wygrywał
melodie piosenek jego ulubionego zespołu. Hm... Pewnie chciał
nadrobić to, że nie zobaczymy się w prima aprilis. – Zaśmiała
się na wspomnienie dziecinnych pierwszokwietniowych wygłupów jej
starszego brata.
– Albo ma e... nietypowy gust muzyczny – dodała Tracey.
– Wiesz, już nawet ten pisk jest lepszy od tej całej niesamowitej
Melindy – stwierdziła żartobliwie Sophie.
Obie przyjaciółki wybuchnęły śmiechem.
~
Gryfoni oraz Krukoni od zawsze zastanawiali się, jak pozostali
potrafią znieść mieszkanie pod powierzchnią ziemi. O ile Puchonom
momentami zazdrościli (bliskie sąsiedztwo kuchni miało swoje
zalety), to raczej żadne z nich nie chciałoby żyć przez siedem
lat nauki w miejscu, jakim było ślizgońskie podziemie.
Nie widzieli salonu ani dormitoriów Slytherinu na własne oczy (za
wyjątkiem Harry'ego oraz Rona, którzy w drugiej klasie znaleźli
się w pokoju wspólnym Domu Węża), jednak nietrudno było sobie go
wyobrazić. Umiejscowione w lochach, wiecznie skąpane w półmroku,
oświetlone takimi samymi żyrandolami jak korytarze. Już samo to
zielonkawe światło działało na uczniów innych domów
odpychająco. Do tego wszechobecne zdobienia inspirowane wężami, na
widok których niektóre dziewczęta, na przykład Parvati Patil,
uciekłyby z wrzaskiem.
Również dzieci, które po Ceremonii Przydziału po raz pierwszy
przekraczały próg tego salonu, nie zawsze czuły się komfortowo. Z
czasem jednak wszystkie przyzwyczajały się do nowego miejsca, a
nawet je polubiły, co przejawiało się poprzez chociażby
nieustanne zbiegowiska przy oknach. Nigdzie indziej w Hogwarcie nie
można było liczyć na takie podwodne, nieraz zapierające dech w
piersiach, widoki.
Według Teodora Notta istotną, choć często niedostrzeganą, zaletą
salonu Ślizgonów były fotele. Nie dość, że eleganckie, to
jeszcze wyjątkowo wygodne, a te dwie cechy nigdy nie musiały
chodzić w parze. Gdy człowiek zapadał się w miękkie, obite skórą
oparcie, wpatrując się w płomienie, jezioro czy – jak w
przypadku Teodora – zatłoczone, pełne życia wnętrze, zapominał
o wszystkich zmartwieniach, problemach i troskach. Mógł spokojnie
usiąść, rozkoszować się chwilą odpoczynku, a nawet pozwolić
sobie na drzemkę, gdy już opadał z sił.
Młody Nott zakrył ręką usta, ukrywając ziewnięcie. Z wielką
chęcią oddałby się we władanie Morfeusza, jednak wiedział, że
w ten sposób tylko na chwilę uwolni się od zakochanej pary
siedzącej przy tym samym stole.
Nie rozumiał, dlaczego Hazelle tak usilnie nalegała, by został w
salonie razem z nią i Draconem, choć przez większość czasu
zachowywali się tak, jakby brunet był tylko elementem wyposażenia
wnętrza, a nie żywym człowiekiem.
Ziewnął drugi raz, tym razem głośniej, przerywając tym samym
niemiłosiernie nudną relację Dracona z wizyty nieżyjącego już
byłego wiceministra w rodowej posiadłości Malfoyów, kiedy to
podobno zaprezentował młodemu Ślizgonowi bardzo efektywną (i
efektowną) technikę łapania znicza.
– Jesteś zmęczony? – zapytała z troską Hazelle, odrywając
wzrok od blondyna.
– Ciekawe czym – syknął Draco, który oczywiście musiał
wykorzystać sposobność do rzucenia jakiejś złośliwej uwagi.
Dziewczyna lekko szturchnęła go łokciem.
– Teodorze...?
Chłopak w pełni zdał sobie sprawę z tego, że ktoś zainteresował
się jego obecnością dopiero, gdy usłyszał swoje imię.
– Tak, Hazelle?
– Wszystko w porządku?
Brunet przez chwilę zastanawiał się, skąd u blondynki
przypuszczenie, że coś mogło być z nim nie tak. Uważał, że
pomimo dość wątłej budowy ciała i bladej cery tego dnia wyglądał
całkiem zdrowo. Co prawda ogarnęła go lekka senność, lecz
stwierdził, że to wynik słuchania przez kilkadziesiąt minut
opowieści Dracona, niemal tak nudnych jak wykłady profesora Binnsa.
– Chyba tak... Ale wiecie co, może już pójdę do dormitorium,
nie chcę wam przeszkadzać.
Już zamierzał wstać i wyjść z salonu, jednak niespodziewanie
Hazelle chwyciła go za rękę.
– Nie, nie, zostań! – wypaliła. – Wcale nam nie
przeszkadzasz, wręcz przeciwnie.
Draco się nie odezwał, lecz z jego miny można było wywnioskować,
że w tym względzie nie zgadzał się z opinią dziewczyny.
– Myślę, że jednak powinniście pobyć trochę sami, a ja...
e... – Teodor zawiesił na moment głos, szukając odpowiedniej
wymówki – pójdę dokończyć referat na starożytne runy.
Malfoy prychnął z pogardą.
– Idź, idź, skoro zamiast spędzać czas w towarzystwie innych
czarodziei wolisz zakuwać jak pewna szlama...
– Draco! – syknęła Hazelle.
– Co? Nie powiesz mi chyba, że przeszkadza ci słowo „szlama”...
– Nie, nie o to chodzi – sprostowała rzeczowym tonem. –
Obiecałeś mi, że Teodor zostanie z nami. Taki był plan.
Brunet uniósł brwi. Szczególnie zaskoczyło go ostatnie słowo.
Plan? Na czym miałby polegać? Na bezcelowym siedzeniem w fotelu i
udawaniem zainteresowania rozmową pary zakochanych blondynów?
– Plan?
Skupiając niemal wszystkie zasoby swojego umysłu na poszukiwanie
logicznego wyjaśnienia tej sytuacji, nie zdał sobie sprawy z tego,
że cokolwiek powiedział.
Jednak chwilę później, w pełni świadomie, zwrócił się do
obojga:
– Słuchajcie, nie wiem, co kombinujecie i w co chcecie mnie
wplątać, ale ja nie mam zamiaru się w to mieszać.
Hazelle posłała błagalne spojrzenie w stronę Dracona, mówiące
„Błagam cię, przekonaj go”. Chłopak westchnął i niechętnie
postanowił spełnić niemą prośbę dziewczyny.
Choć... nie do końca w taki sposób, jakiego by sobie życzyła.
– Zostań z nami, Nott.
Bynajmniej, nie zabrzmiało to zbyt miło.
– Od kiedy tak ci zależy na moim towarzystwie?
– Właściwie to mi nie zależy. Ale masz tu zostać.
– A niby dlaczego?
Teodor nienawidził, gdy ktoś mu rozkazywał, zwłaszcza ktoś, kto
nie miał do tego prawa. Bądź co bądź, Dracona można by było
nazwać jego „kolegą z klasy”, choć z całą pewnością to
określenie nie oddawało charakteru ich wzajemnych relacji.
Owszem, najmłodszy z Malfoyów został mianowany prefektem
Slytherinu, co dawało mu pewne dodatkowe przywileje, jednak nie mógł
z tego powodu zabronić Teodorowi pójść do własnego dormitorium.
Teoretycznie.
– Bo tak – odparł. – Po prostu siedź tu i rób co chcesz. A
najlepiej nic nie rób. To taki problem?
– Mam ciekawsze rzeczy do roboty – prychnął Teodor. Pełen
wyższości ton, jakim mówił do niego Malfoy coraz bardziej go
denerwował.
– Oczywiście. Odrabianie zadania – zaśmiał się pogardliwie.
– Lepsze to niż...
– Niż co, Nott? – Przerwał mu Draco, uśmiechając się. –
Proszę, dokończ, ale zanim mnie obrazisz, przypomnę ci o pewnym
drobnym szczególe – wskazał na przypiętą do piersi odznakę
prefekta, którą na co dzień straszył pierwszoroczniaków oraz
prawie wszystkich Gryfonów, choć ci drudzy niewiele sobie z tego
robili.
– Jesteś prefektem, wiem o tym. I co w związku z tym? Wlepisz mi
szlaban, bo... chciałem napisać wypracowanie?
Blondyn przez chwilę patrzył nienawistnie w milczeniu na Teodora,
próbując opanować emocje. Hazelle z kolei nerwowo spoglądała to
na jednego, to na drugiego. Miała nadzieję, że między
nastolatkami nie dojdzie do kłótni, choć wszystko wskazywało na
to, że tak właśnie się stanie. Czuła, że to jej wina. W sumie
wplątanie Teodora w ich problemy było jej pomysłem, do którego
dość długo musiała przekonywać Dracona.
– Jeśli będę miał ochotę cię ukarać, to dobry powód zawsze
się znajdzie, Nott. – Blondyn starał się brzmieć i wyglądać
groźnie, ale udało mu się przestraszyć chyba tylko drugoklasistkę
grającą w szachy przy stoliku obok.
– Próbujesz mi grozić?
Zadał to pytanie zupełnie zwyczajnie, w przeciwieństwie do Dracona
nie siląc się na wyzywający ton godny mugolskiego gangstera z
meksykańskiej mafii narkotykowej.
– Nie grożę, tylko staram się dać ci coś do zrozumienia.
– Niby co? – Teodor obdarzył Malfoya pytającym spojrzeniem.
Zazwyczaj starał się nie drażnić niepotrzebnie przekonanego o
swojej wyższości rówieśnika, jednak w tamtym momencie poczuł, że
dłużej nie zniesie jego władczego tonu i przeświadczenia, iż
bycie prefektem oraz synem wysoko postawionego urzędnika dawało mu
prawo do sterowania życiem innych.
– Nie drwij sobie ze mnie, Nott – syknął Draco. Miał ochotę
powiedzieć coś jeszcze, ale w tej samej chwili wydarzyło się
kilka rzeczy, które skutecznie udaremniły mu dalsze zaognianie
sporu między nim a Teodorem.
Najpierw Hazelle chwyciła blondyna za rękę. Po części by
przypomnieć o swojej obecności, lecz głównie po to, żeby go choć
trochę uspokoić. Następnie nieopodal nich przepłynęło jakieś
szare zwierzę podobne do małego delfina, niemalże dotykając
ściany zamku, co wywołało falę radosnych okrzyków najmłodszych
Ślizgonów, które jak na zawołanie rzuciły się biegiem w stronę
okien, robiąc przy tym oczywiście mnóstwo hałasu.
Równocześnie po przeciwnej stronie salonu, niedaleko głównego
wyjścia, dość wysoka brunetka przeciskała się między stołami,
nie zwracając najmniejszej uwagi na znajdujących się na jej drodze
ludzi. Wyglądała na wzburzoną, a jednocześnie głęboko
rozczarowaną, lecz gdy kątem oka dostrzegła Dracona, część
złości jakby z niej wyparowała, odstępując swoje miejsce lawinie
przeróżnych emocji, z których wszystkich jeszcze nie udało się
człowiekowi nazwać.
Pansy rzuciła się na Dracona, odtrącając nieco zdezorientowaną
Hazelle, która na szczęście w porę zdążyła puścić rękę
chłopaka.
– Draco, pomóż mi! – Wykrzyczała, ściskając go mocno. –
Pomóż, pomóż, pomóż!
– A-ale... – bąknął.
– Ja już nie wytrzymam, nie wytrzymam, Draco!
Na dodatek Pansy zaczęła szlochać. Hazelle z kolei nerwowo
zaciskała pięści, choć starała się zachować zimną krew.
Elementem, który kompletnie nie pasował do tej sceny, był Teodor.
Uśmiechał się. W sumie widok rozemocjonowanej Pansy nawet go
bawił, lecz bardziej ucieszył go fakt, że dzięki niespodziewanemu
pokazowi jej uczuć mógł niepostrzeżenie wymknąć się z salonu,
uciekając tym samym – chociaż na chwilę – od młodego Malfoya.
Jednak z drugiej strony chciał zaczekać i zobaczyć, co się
zdarzy. Przez głowę przemknęła mu myśl, że może dzięki temu
dowie się, czego miał dotyczyć plan Dracona i Hazelle, który póki
co wydawał mu się pozbawiony najmniejszego sensu.
– Błagam cię, zrób coś, bo ja już mam tego dość!
– Ale czego? – Zapytał w końcu blondyn, próbując się wyrwać
z objęć dziewczyny.
– Jak to czego? Tych wstrętnych, paskudnych, wścibskich jędz!
– Pansy, uspokój się, uspokój... Au, dusisz mnie!
– Przepraszam, przepraszam, ja... Och, Draco, ja już nie wiem, co
mam robić...
– Ja też nie.
To ostatnie powiedziała stojąco kawałek dalej Hazelle. Nie mówiła
rzecz jasna do Pansy, lecz do Teodora, który z czystej ciekawości
przysłuchiwał się przeplatanej szlochami wymianie zdań.
– Jak to nie? – zdziwił się.
– Po prostu nie wiem, co mam zrobić. Z nią – dodała, zwracając
głowę ku pochlipującej brunetce.
– Ja się tam na dziewczynach nie znam, ale powinnaś jej
powiedzieć prawdę i dać do zrozumienia, że ma się odczepić od
twojego faceta.
– Żeby to było takie proste... - westchnęła.
– A nie jest?
– Ja się jej boję – przyznała. – To wariatka. Jakby się
dowiedziała, że chodzę z Draconem, to by mnie od razu grzmotnęła
Avadą.
Teodor rzucił okiem na rozpaczającą brunetkę. Jej zachowanie w
tamtym momencie rzeczywiście mogło sugerować, iż dziewczyna ma
nie po kolei w głowie. Łkała, próbując coś opowiedzieć
Draconowi, lecz jedyne słowa, jakie udawało mu się rozróżnić to
powtarzane raz za razem obraźliwe określenia typu „ruda jędza”,
„ruda małpa”, „te dwie podłe świnie” i tak dalej, i tak
dalej...
Blondyn natomiast mamrotał pod nosem jakieś słowa, w zamierzeniu
mające pewnie uspokoić Pansy, lecz ona najwyraźniej nie zamierzała
stłumić emocji. Co prawda po chwili przestała płakać, ale za to
zaczęła zapamiętale wrzeszczeć na jakiegoś pierwszoroczniaka
wlepiającego w nią swoje okrągłe oczy, podobnie zresztą jak
większość przebywających w salonie Ślizgonów.
– A ty czego się tak na mnie gapisz, smarkaczu?!
Nie odpowiedział, lecz nadal patrzył na nią z mieszanką
zaciekawienia i zdziwienia.
– Nie słyszysz, jak do ciebie mówię?! Co ty sobie wyobrażasz? W
domu cię nie nauczyli, że nie wolno tak się na ludzi gapić?
Zapewne wydzierałaby się na tego Bogu ducha winnego chłopca, gdyby
nie Draco, który złapał ją delikatnie za ramię i przyciągnął
do siebie.
Hazelle skrzywiła się z niesmakiem, zastanawiając się, dlaczego w
ogóle godziła się na takie zachowanie ze strony jej chłopaka.
Przez głowę przemknęła jej myśl, że Draco jednak chciałby być
z Pansy, nawet jeśli sam o tym jeszcze nie wiedział.
– Jak nie chcesz zarobić szlabanu, to lepiej stąd zmiataj –
rzucił oziębłym tonem do pierwszoroczniaka Draco.
Chłopiec posłusznie pobiegł do swojego dormitorium, zabierając ze
sobą swoich kolegów. Pozostali Ślizgoni również powoli tracili
zainteresowanie parą prefektów i powracali do przerwanych chwilę
wcześniej zajęć. Draco z kolei zaproponował Pansy, by usiadła i
postarała się na spokojnie wytłumaczyć mu, na czym polegał ten
jej wielki problem z „rudą jędzą” w roli głównej.
Przytaknęła, po czym oboje udali się w kierunku dużej sofy przed
kominkiem, stałego miejsca spotkań Malfoya i jego świty.
Teodor wrócił na zajęte wcześniej miejsce i otworzył książkę,
której czytanie musiał przerwać, by wyglądać na choć trochę
zainteresowanego opowieściami Dracona o niezapomnianych obiadach ze
sławnymi magami.
Tylko Hazelle wciąż stała w tym samym miejscu, wpatrując się
nienawistnie w Pansy uczepioną ramienia blondyna. Była oburzona
tym, że bez słowa wytłumaczenia czy jakiejkolwiek oznaki żalu
zostawił ją, by pocieszyć nie do końca zrównoważoną
psychicznie – według Hazelle – zadurzoną w nim dziewczynę.
Już myślała, że Draco po prostu zapomniał o jej obecności, gdy
ten nagle się odwrócił i spojrzał na nią.
W tym spojrzeniu nie było cienia żalu czy niezadowolenia, wręcz
przeciwnie.
Uśmiechnął się zawadiacko i mrugnął do niej. Wyglądał jak
ktoś, kto przechadzając się po ulicy, szczerzy się do każdej
ładnej dziewczyny, gdy tylko zazdrosna żona idąca obok na niego
nie patrzy.
Albo wyglądał po prostu jak Draco Malfoy.
– Wszystko w porządku? – Spytał Teodor, na moment odrywając
się od lektury.
Hazelle odpowiedziała spojrzeniem mówiącym: „A jak ci się
zdaje?”
Brunet wskazał gestem fotek obok niego. Usiadła.
– A mieliśmy tylko posiedzieć sobie i porozmawiać... –
westchnęła.
– Nadal myślę, że Pansy powinna się dowiedzieć prawdy.
– Wolę nawet o tym nie myśleć.
– Im dłużej będziecie się ukrywać, tym gorzej się to skończy.
Zresztą, rób, jak uważasz – powiedział. – Swoją drogą,
możesz mi powiedzieć, na czym miał polegać ten wasz plan?
Wiedział, że nie była to odpowiednia chwila, by zadręczać
Hazelle takimi pytaniami, lecz stwierdził, że później mógł już
nie mieć ku temu okazji, bo Tavish rzadko kiedy widywał bez
jakiegoś chłopaka lub grona przyjaciółek.
– Jaki plan?
– Ten, według którego z nieznanego mi powodu miałem tu siedzieć
i nie mogłem nawet na chwilę się stąd ruszyć, podczas gdy wy
dwoje sobie gawędziliście i zdawaliście się w ogóle mnie nie
dostrzegać.
– Ach, ten plan. – Przełknęła ślinę i zaraz potem zaczęła
tłumaczyć. – Chodziło oczywiście o Pansy. Spodziewałam się,
że prędzej czy później nas spotka, choć nie przewidziałam, że
będzie tak zrozpaczona, wściekła i Merlin wie jaka jeszcze.
Pomyślałam sobie, że jeśli zobaczy nas we dwoje, to pewnie
zacznie coś podejrzewać. Draco z kolei stwierdził, że dramatyzuję
i nic się nie stanie, jak siądziemy w salonie i spędzimy trochę
czasu razem. Trochę się posprzeczaliśmy, ale w końcu osiągnęliśmy
kompromis.
– Nadal nie rozumiem, co ja mam z tym wspólnego – zauważył
Teodor.
– Nakłoniłam Dracona, by zająć jakiś stolik z tyłu sali i
zabrać ze sobą kogoś, by Pansy w razie czego pomyślała sobie, że
tak sobie siedzimy i rozmawiamy we trójkę.
– I traf chciał, że padło na mnie – dokończył brunet.
– Można tak powiedzieć.
Nott obdarzył dziewczynę pytającym spojrzeniem, oczekując
bardziej jednoznacznej odpowiedzi.
– Nie mogłaś zawołać którejś ze swoich przyjaciółek?
Hazelle spojrzała na niego zdumiona.
– Coś ty! To straszne plotkary – zachichotała.
Takie same jak ty, pomyślał Teodor, jednak nie odważył się
powiedzieć tego na głos. Wpojona w dzieciństwie szlachecka
uprzejmość wciąż dawała o sobie przypomnieć.
Zamiast tego mruknął pod nosem coś na kształt cichego „aha”.
– A wiedziałam, że ty raczej nie będziesz o nas rozpowiadał na
lewo i prawo – dodała. – Mam rację?
– Oczywiście – przytaknął bez większego entuzjazmu.
Blondynka uśmiechnęła się promiennie.
– Wspaniale – stwierdziła. – Dzięki, że z nami zostałeś.
Teodor również wysilił się na lekki uśmiech. Ucieszyło go to,
że przynajmniej Hazelle doceniła to, że zrobił coś, na co nie
miał najmniejszej ochoty. Podziękowań od Dracona mógł spodziewać
się – przy odrobinie szczęścia – najwcześniej w przyszłym
życiu.
– Proszę bardzo – odrzekł. – Ale...
– Tak?
– Czy mogę cię o coś prosić?
– Oczywiście, że możesz! - wypaliła.
Teodor wziął głęboki wdech.
– Błagam cię, nigdy więcej nie rób ze mnie przyzwoitki. I nie
każ mi przebywać w towarzystwie twojego... chłopaka.
Wiedział, że dziewczyna może się poczuć nieco urażona taką
prośbą, lecz ta przyjęła to nad wyraz spokojnie. Z jej twarzy
zniknęły oznaki wcześniejszego zadowolenia, mimo to Tavish nie
wyglądała na obruszoną czy zdenerwowaną.
– Rozumiem – skinęła głową na potwierdzenie. – Przepraszam.
Nie wiedziałam, że się nie lubicie.
Powiedziała to ze szczerym żalem. Gdyby ktoś jej wcześniej
powiedział, że Draco i Teodor darzą się wzajemną niechęcią,
przemyślałaby jeszcze raz kwestię nakłonienia obu do spędzenia
wspólnie popołudnia.
Podniosła się z fotela i odeszła, rzucając na odchodne krótkie
„cześć”. Chłopak, odpowiedziawszy tym samym, ponownie sięgnął
po książkę i jedynym, co pozostało w zasięgu jego wzroku, były
kartki pokryte czarnymi, wydrukowanymi literami.
Zanim jednak na dobre powrócił do czytania, uporządkował sobie w
myślach wszystkie fakty oraz sytuacje, których był świadkiem w
ciągu ostatnich kilku minut. Przyznał w duchu, że przez tę krótką
chwilę czuł się, jakby ktoś umieścił go w samym centrum zdarzeń
którejś z tych pogmatwanych odcinkowych powieści publikowanych na
łamach „Czarownicy”, gdzie nigdy nie wiadomo, kto w kim się
zakochał, kto kogo zdradził, a kto użył eliksiru wielosokowego,
by przybrać postać obecnego małżonka swojej pierwszej miłości,
którego wcześniej pozbawił pamięci i wysłał na oddział
zamknięty w Szpitalu Świętego Munga.
Historia Dracona na pierwszy rzut oka wyglądała na równie
skomplikowaną. Nastolatek umawiał się potajemnie z mnóstwem
dziewcząt (jeśli wierzyć jego opowieściom, to również spoza
Hogwartu), a Pansy, która od dawna się w nim podkochiwała, z
niczego nie zdawała sobie sprawy. Co gorsza, uroiła sobie, iż
Malfoy został jej chłopakiem i była o niego chorobliwie zazdrosna,
jednak jak dotąd ewentualne nieprzyjemności kończyły się na
pogardliwych i nienawistnych spojrzeniach, którymi wymieniały się
dziewczęta.
Problemy pojawiły się, kiedy na scenę wkroczyła Hazelle. Jak
dotąd wszystko wskazywało na to, że naprawdę zakochała się w
Draconie i chciała się z nim związać na dłużej, lecz z dnia na
dzień coraz bardziej bała się, jak na to zareaguje Pansy. Starała
się więc grać na czas i ukrywać się z Draconem jak tylko
najdłużej się dało...
Mieszając w to osoby, które nie miały najmniejszej ochoty brać
udziału w wojnie o serce samozwańczego Księcia Slytherinu, za to
zdecydowanie bardziej wolały w świętym spokoju poczytać,
stwierdził w myślach Teodor.
Zerknął tylko na siedzącą w oddali Pansy opartą na ramieniu
Dracona i, upewniwszy się, że oboje mieli ciekawsze zajęcia niż
zaprzątanie sobie głowy jakimś zaszytym w kącie Teodorem Nottem,
powrócił do lektury i już wkrótce zamiast zatłoczonego salonu
oczami wyobraźni widział małe miasteczko w odległej Ameryce...
~
Zapadał zmrok. Dwie przyjaciółki w długich płaszczach i
zielono-szarych szalikach stały nieruchomo przed zamkniętymi
drzwiami, za którymi znajdowało się jedno z wejść na trybuny
szkolnego boiska quidditcha. Poza nimi na szkolnych błoniach nie
było nikogo, nie licząc jakiejś zakochanej pary całującej się
tuż przy ścianie zamku.
Sophie wyglądała na wyraźnie rozczarowaną. Z zaskoczeniem
wpatrywała się w zatrzaśniętą kłódkę. Targane przez wiatr
włosy co chwila zasłaniały jej twarz, by zaraz potem wrócić na
swoje miejsce, plącząc się z innymi kosmykami, w efekcie czego
ruda wyglądała jak stereotypowa młoda wiedźma z rozczochraną do
granic możliwości czupryną. Brakowało jej tylko szpiczastego
kapelusza i starej miotły.
Tracey natomiast była w duchu wdzięczna za to, że nie musi spędzać
wieczoru, patrząc na powietrzne akrobacje i popisy Krukonów.
– A nie mówiłam? – powiedziała z nutą satysfakcji w głosie.
– Co mówiłaś? – odparła Sophie, odrywając wzrok od drzwi.
– Że ta twoja Lisa cię
najzwyczajniej w świecie nabrała – odpowiedziała brunetka. –
Pewnie teraz ze swoimi koleżankami patrzy na nas z okna i ma niezły
ubaw. - Spojrzała przez ramię, wypatrując jakichś twarzy w oknach
wieży Ravenclawu, po czym dodała: – Nie, jednak nie patrzy.
– Może po prostu się pomyliła?
Tracey stanowczo pokręciła głową.
– Zrobiła to specjalnie, mówię ci.
– Prima aprilis jest dopiero za dwa tygodnie – zauważyła
Sophie.
– Ale lojalnym wobec swojego domu powinno się być zawsze –
oświadczyła okularnica, dumnie unosząc głowę.
– Co?
– Nie udawaj, że nie wiesz, o czym mówię.
Ruda głośno westchnęła.
– Znowu zaczynasz.
Nienawidziła, gdy ktoś wypominał jej czy też sugerował, że jako
Ślizgonka nie wypada jej zawierać bliskich przyjaźni z uczniami
innych domów. O ile jeszcze mogła zrozumieć niechęć do Gryfonów
i sama starała się trzymać od nich z daleka, to nie rozumiała,
dlaczego fakt, że utrzymuje stały kontakt z grupą Krukonek (wśród
których w dodatku nie było ani powszechnie wyśmiewanej Luny
Lovegood, ani Padmy Patil, która miała siostrę w Domu Lwa) tak
bardzo przeszkadza pozostałym Ślizgonom.
Jakoś nikt nie obwiniał Hazelle o to, że spotyka się z Rogerem
Daviesem, pomyślała.
Powiodła spojrzeniem w stronę wieży Ravenclawu. Przez moment przez
szybę dostrzegła sylwetkę jednej z dziewcząt. Sophie rozpoznała
w niej Morag MacDougal, niską dziewczynę z lekką nadwagą, która
tak jak ona chodziła do piątej klasy.
Patrzała na nią z lekką zazdrością. Ona mogła przyjaźnić się
z kim chciała, do woli czytać książki, które lubiła, słuchać
takiej muzyki, jaka jej się podoba, nie musiała dbać o to, co
przystoi czarownicy czystej krwi, by być akceptowaną przez
pozostałych w domu.
A co by było, gdybym to ja trafiła do Ravenclawu...?
Sophie aż za często w ostatnim czasie zadawała sobie to pytanie,
choć wiedziała, że takie gdybanie nie zmieni jej sytuacji. Mimo to
wciąż wracała myślami do dnia, w którym po raz pierwszy jechała
Ekspresem Londyn-Hogwart i zastanawiała się, co by się stało,
gdyby Ceremonia Przydziału zakończyła się dla niej inaczej, niż
miało to miejsce w rzeczywistości...
~
Stara lokomotywa mijała jeszcze zielone lasy, złote pola,
pastwiska, wijące się rzeczki i jeziorka, mknąc z prędkością,
jakiej mogłyby pozazdrościć jej zaniedbane, lecz znacznie młodsze
krewniaczki, które ostatkami sił przemierzały wschodnioeuropejskie
tory.
Pomimo tego podróż do Hogwartu trwała dość długo – choć
warto wspomnieć, że aby się tam dostać z Londynu, należy
przejechać wzdłuż prawie całą Wielką Brytanię. Nie
przeszkadzało to jednak pasażerom, a zwłaszcza pierwszoroczniakom,
dla większości których jazda Ekspresem Hogwart była jak dotąd
jednym z najbardziej ekscytujących doświadczeń w ich życiu.
Pani prowadząca wózek z przekąskami, która znana była wszystkim
uczniom Hogwartu, choć nikt nie wiedział nawet, jak się nazywa,
opuściwszy przedział zajmowany przez Harry'ego Pottera (i kogoś
jeszcze, lecz to mało ją interesowało), czarami przywołała
świeżą porcję czarodziejskich smakołyków.
Zza drzwi przedziału oddalonego o mniej więcej kilkanaście stóp
wychyliła się mała, otoczona czerwoną grzywą dziewczęca głowa.
– Już zaraz przyjedzie! – oznajmiła radośnie koleżankom
siedzącym w środku, po czym zamknęła drzwi i wróciła na swoje
miejsce.
– Super! Właśnie poczułam, że jestem strasznie głodna –
stwierdziła szatynka siedząca tuż obok, chwytając się za brzuch.
Dziewczynka o rudozłotych włosach, z okazji rozpoczęcia nauki
upiętych czarno-złotą spinką w elegancki kok, oderwała się na
chwilę od lektury „Proroka Codziennego”. Gazeta była na tyle
wielka, a ona na tyle drobna że po rozłożeniu mogłaby się nią
zakryć i nikt by jej nawet nie zauważył.
– Och, Lisa, nie mogłaś powiedzieć wcześniej? – spytała. –
Mama napakowała mi torbę po brzegi bułeczkami z pasztetem
dyniowym, których nie mam najmniejszej ochoty tknąć.
– Dlaczego?
– A jak myślisz? – wtrąciła się ruda. – Kto jadłby jakieś
bułki, kiedy czeka go uczta w Hogwarcie!
– Święta racja, Sou – odezwała się brunetka z wielkimi
okularami siedząca po prawej stronie Lisy, pod oknem. – Poza tym
zaraz przyjadą do nas przekąski – oblizała wargi. Wyglądała
nieco jak małe dziecko, które widzi w witrynie sklepu ogromnego
lizaka.
– Tracey... – westchnęła dziewczyna siedząca naprzeciw
okularnicy, nie przestając wpatrywać się w swoje odbicie w
lusterku trzymanym w dłoni i co chwila poprawiać swojej fryzury.
– Tak?
– Błagam cię, nie śliń się tak, bo wyglądasz jak... jak...
– Jak co, Dafne? – dopytała blondynka, zerkając zza gazety na
koleżankę.
– A, nieważne – dziewczyna nazwana Dafne machnęła ręką, by
zaraz sprawdzić, czy gumka z zieloną lilią jest dostatecznie mocno
zaciśnięta na włosach.
Nie minęła minuta, nim w drzwiach przedziału pojawiła się
czarownica oraz wózek z przekąskami. Dziewczynki ochoczo kupowały
przeróżne słodycze; nawet Dafne zamknęła swoje lusterko i wpadła
w wir cukierkowo-czekoladowej euforii.
Wkrótce przedział przyszłych pierwszoklasistek zmienił się nie
do poznania: „Prorok Codzienny” leżał pognieciony na podłodze,
spod zielonej gumki Dafne wysunęło się kilka kosmyków, z czyjegoś
portfela wysypało się kilkanaście knutów, wokół hasały
czekoladowe żaby, które nieudolnie usiłowała wyłapać Morag
MacDougal, a zaszczytne miejsce zajmowało pudełko Fasolek
Wszystkich Smaków.
Susan Bones, czyli owa blondynka do niedawna pochłonięta lekturą
codziennej prasy, z zapałem otwierała kolejne karty z czekoladowych
żab.
– Dumbledore? Znowu? - jęknęła.
– Który to już? - spytała Sou.
– W tym miesiącu trzeci. O, a to kto? Wendelina? Wreszcie, jakoś
nigdy nie mogłam jej znaleźć...
– Serio? – zdziwiła się ruda. – Ja mam nawet dwie, mogłyśmy
się wymienić. Czekaj... – spojrzała na jedną ze swoich nowo
zakupionych kart – Mam Fineasa Nigellusa, super.
– A ja kolejną Rowenę... Swoją drogą, jak myślisz, do którego
domu trafisz, Sophie?
Rudowłosa westchnęła ciężko. W ciągu ostatnich dwóch miesięcy
słyszała to pytanie tysiące razy i zawsze miała kłopot z
udzieleniem jednoznacznej odpowiedzi.
– Nie wiem... – wzruszyła beztrosko ramionami. – Właściwie
wszędzie bym mogła się odnaleźć. Dla mnie liczy się to, że
jestem w Hogwarcie. I oczywiście mam was.
– Moim zdaniem trafisz do Ravenclawu. Jestem tego pewna –
uśmiechnęła się Dafne.
– Dokładnie – przytaknęła Tracey. – Jeszcze nie zaczęliśmy
nauki, a ty już niesamowicie czarujesz!
Sophie tylko się zaczerwieniła. Jeszcze trochę, a jej policzki
miałyby taki sam kolor co włosy.
Nie uważała się za wybitnie uzdolnioną czarownicę, choć
przyjaciółki wmawiały jej, że osoba, która potrafi w wieku
jedenastu lat wyprostować zaklęciem włosy musi mieć nadzwyczajny
talent do magii.
– Chociaż właściwie... to byłoby lepiej, gdybyś trafiła do
Slytherinu – dodała Dafne.
– Co ty mówisz?! – oburzyła się Susan.
– Nie mów mi tylko, Suzie, że jesteś uprzedzona do Ślizgonów.
Poza tym Slytherin to dom dla ludzi utalentowanych i szukających
oddanych przyjaciół.
– Podobnie jak Hufflepuff, gdzie ważna jest pracowitość,
przyjaźń i lojalność – zauważyła Bones.
– Hufflepuff?! – Dafne uniosła brwi ze zdziwienia. – To ty
naprawdę chcesz tam trafić? Nie rozumiem cię. Przecież...
– Przestańcie, takie kłótnie nie mają sensu – przerwała
Sophie. – Każdy dom ma swoje plusy i minusy i wszędzie można
znaleźć wybitnych czarodziejów. Poza tym... Bez znaczenia, do
którego domu trafimy, przecież nadal będziemy się przyjaźnić,
prawda?
Dziewczyny powoli pokiwały głowami.
– Mądre słowa. Oto, jak mówi prawdziwa Krukonka – podsumowała
Lisa.
~
Nadal będziemy się przyjaźnić, prawda?
Nie, nieprawda, odpowiedziała sama sobie Sophie.
Przez pewien czas próbowała oszukiwać się, wmawiać sobie, że
to, do jakiego domu należy, nie może zniszczyć jej przyjaźni z
Susan lub kimkolwiek innym.
O ile w dniu przyjazdu do Hogwartu udało jej się załagodzić spór,
o tyle później sprawy miały się o wiele gorzej, przynajmniej w
przypadku relacji z Susan.
Przez kilka pierwszych lat pocieszała się myślą, że za to ma
wspaniałe koleżanki z dormitorium, z czego dwie już wcześniej
były jej przyjaciółkami.
– Sou, jesteś tam?
Właśnie jedna z nich próbowała sprowadzić ją na ziemię.
– Jestem, jestem...
– O czym tak myślisz? – zastanowiła się Tracey.
Wzruszyła ramionami.
– O tym, co się z nami stało...
– Nie rozumiem – oznajmiła brunetka.
– Kiedyś wszystko było takie proste. Byłyśmy my, Dafne, Lisa,
Susan... Nawet gdy już poszłyśmy do Hogwartu, to z Pansy i
Milicentą żyło nam się całkiem dobrze, a teraz?
– A teraz się nienawidzimy...
– Właśnie.
Tracey spojrzała na duże, samotne drzewo stojące nieopodal.
Pojawiały się na nim już drobne pąki liści.
– Pamiętasz to drzewo? Kiedyś zawsze tu chodziłyśmy.
– Pamiętam – potwierdziła rudowłosa. – Jak mogłabym
zapomnieć?
Za każdym razem, gdy spoglądała na nie, przed oczami stawały jej
obrazy z – w jej mniemaniu cudownej – przeszłości, wbrew
pozorom wcale nie tak dalekiej...
~
Szkolne
błonia jak każdej jesieni z dywanu trawy przeistaczały się w
dywan wielobarwnych liści. Podczas dłuższych przerw między
lekcjami na zewnątrz wybiegali uczniowie najmłodszych klas, którzy
jeszcze całkiem niedawno myśleli tylko i wyłącznie o zabawach z
innymi dziećmi czy też tym, co takiego zamierzała im
kupić na Święta ciotka z Irlandii. Starsi zadowalali się
przesiadywaniem na brzegu jeziora lub w cieniu drzewa albo po prostu
powoli spacerowali po błoniach, przeglądając po drodze notatki z
transmutacji, chociaż niektórzy znajdowali sobie bardziej twórcze
zajęcia. Hermiona ćwiczyła pewne bardzo skomplikowane zaklęcie
wymagane na owutemach, Ron i Harry rysowali jakiś głupkowaty komiks
o dementorach, Neville jak zwykle zaszył się w zielarni, a Draco
zaczął wyliczać reformy, które by wprowadził, gdyby został
ministrem magii.
Pansy
przysłuchiwała mu się z oddali, siedząc razem ze swoimi czterema
współlokatorkami pod ich ulubionym drzewem.
Nagle o
tył jej głowy obiła się kępa suchych liści.
– Ej!
Odbiło wam?!
Tracey
spojrzała na koleżankę niewinnym wzrokiem.
–
Przecież nic takiego się nie stało...
–
Nie, skąd – warknęła Pansy. – Tylko
oberwałam w głowę garścią starych, brudnych liści.
–
Jakoś nigdy obrzucanie się liśćmi nie było dla ciebie niczym
złym.
– Nie
było, kiedy Draco nie widział mnie z gałęziami we włosach.
Chwilę
potem żółto-czerwona kula rozbiła się na twarzy Tracey, na co ta
zaraz zareagowała, trafiając Pansy w plecy. Wkrótce do „bitwy”
włączyły się Sophie, Dafne, a później nawet Milicenta, która
jak najdłużej starała się trzymać z boku. Początkowe
niezadowolenie Parkinson zniknęło, ustępując w końcu niewinnej,
dziecięcej radości.
Wszystkie
uwielbiały tak rzucać się liśćmi, skakać po usypanych z nich
górkach, tarzać po pokrytej nimi trawie... Czuły się wtedy wolne,
szczęśliwe, beztroskie niczym małe dzieci.
Niestety,
chwile te z biegiem czasu stawały się coraz krótsze, by w końcu
zniknąć, wraz w większością pozytywnych uczuć, jakie do siebie
nawzajem żywiły...
~
Sophie
wypatrzyła w oddali biegnącą w ich kierunku dziewczynę. Chociaż
jej kasztanowe włosy były związane w koński ogon, i tak fruwały
we wszystkie strony.
–
Dafne?
Zdziwiła
się, rozpoznając w niej swoją koleżankę. Domyślała się, że
stało się coś ważnego, skoro wybiegła, nie przejmując się
włosami pogrążonymi w totalnym chaosie.
–
Tutaj jesteście! – krzyknęła,
bynajmniej nie z radości. Jej wyraz twarzy i ton głosu wskazywały
na to, że była mocno zdenerwowana, o ile nie wściekła.
– Coś
się stało? – spytała Tracey.
– A
jak myślisz?! – wypaliła Dafne. –
Pansy mi wszystko powiedziała. Powiedziała, jak ją
potraktowałyście, że ty – wskazała palcem na Sophie – chcesz
odbić jej Dracona. Przecież wiesz, ile on dla niej znaczy! Jak...
Jak możesz?!
–
Przepraszam, co? – Sophie pokręciła
głową z niedowierzaniem. – Obie wiecie,
że za żadne skarby świata nie umówiłabym się z Malfoyem. A
Pansy... moim zdaniem jest przewrażliwiona i widzi problemy tam,
gdzie ich nie ma.
– A
dlaczego mam nie wierzyć jej, tylko tobie?
Sophie
wbiła oczy w Dafne. Zastanawiała się, czy na pewno rozmawia z tą
samą osobą, z którą niegdyś spędzała prawie każdą wolną
chwilę, dzieliła się sekretami, bawiła, śmiała, płakała...
Która podarowała jej zieloną lilię, od tego momentu zawsze wpiętą
w rude włosy Sophie. Dafne miała taką samą, przymocowaną do
spinki, którą spinała włosy.
Dłoń
rudowłosej powędrowała w stronę głowy. Wyczuła delikatne
płatki. Lilia wciąż tam była.
–
Bo... jesteśmy przyjaciółkami. – Powiedziała
cicho, jakby nie do końca pewna swoich słów.
Greengrass
spojrzała na nią chłodno.
– Już
nie.
–
Co?! – krzyknęła Tracey na tyle głośno,
że kilka osób odwróciło głowy w stronę, z której dobiegł
dźwięk.
–
Jestem przyjaciółką Pansy. Zresztą wy też nimi byłyście, ale
wolałyście wyśmiewać się z tego, że się zakochała. To, co
robicie, jest żałosne. Pansy przez was tylko cierpi, a ja czuję
się zobowiązana jej pomóc. Przykro mi, jednak nie mogę dalej
zadawać się z kimś, kto tak traktuje innych, w dodatku bliskich mi
ludzi. Żegnam.
Odwróciła
się na pięcie, zostawiając za sobą dwie osłupiałe dziewczyny.
Nawet Tracey, która zazwyczaj w podobnych sytuacjach nie mogła
oprzeć się pokusie rzucenia jakiejś mało sympatycznej uwagi,
stała nieruchomo, nie wydając z siebie najcichszego dźwięku.
Dafne
przez całą drogę do zamku patrzała przed siebie. Nie przystanęła,
nie odwróciła głowy. Nie chciała dać po sobie poznać, że
podejmowała tę decyzję z pewnym trudem. Owszem, to, co
powiedziała, było prawdą, przynajmniej w jej mniemaniu, jednak
mimo wszystko Sophie i Tracey były jej przyjaciółkami od lat.
Miała świadomość, że je zraniła, a i sama w głębi duszy czuła
ból, smutek, żal.
Weszła
do zamku. Idąc przez korytarz na parterze wyjrzała przez jedno z
okien. Zauważyła, że dwie Ślizgonki stały w tym samym miejscu, w
którym je zostawiła. Nawet z tej odległości dostrzegła, że były
poruszone jej słowami.
Nagle
oczy Sophie powędrowały w jej kierunku. Ich spojrzenia spotkały
się, lecz tylko na krótką chwilę, gdyż Dafne momentalnie
odsunęła się od okna i niemal biegiem ruszyła w stronę przejścia
do lochów. Nie miała odwagi patrzeć rudowłosej prosto w twarz.
Wystarczyło, że ujrzała spływającą po jej policzku łzę (a
może to był deszcz?) oraz zieloną lilię, nadal wpiętą w jej
włosy.
Dafne
odruchowo sięgnęła ręką do swojego kwiatu przy spince do włosów.
~
Dwie
elegancko ubrane dziewczynki przechadzały się dumnie po
pomalowanych na biało korytarzach klasycystycznej rezydencji. Jedna
z nich z zachwytem starała się chłonąć magiczną – w dosłownym
tego słowa znaczeniu – atmosferę tego miejsca, przyglądając się
złotym żyrandolom oraz licznym portretom, zdjęciom i wystawionym w
gablotach pamiątkom zdobiącym długi hall, na każdym kroku
przypominając wszystkim gościom o bogactwie, wielowiekowej historii
i wysokim statusie właścicieli, członków starego i szanowanego
rodu Greengrassów, których jednak próżno było szukać w
szeregach Izby Lordów czy na wystawnych balach u brytyjskiej
królowej.
Zdecydowanie
częściej widywano ich w takich miejscach jak Ministerstwo Magii,
Szpital Świętego Munga czy ulica Pokątna w Londynie.
– A
to jest mój pradziadek Bernard. – Dziewczynka
wskazała obraz przedstawiający posiwiałego mężczyznę w
binoklach i długim, ciemnozielonym płaszczu. Siedział w skórzanym
fotelu, ćmiąc fajkę. Wyglądał na kogoś, kto pomimo ogromu
pieniędzy i władzy potrafił okazać szczerą sympatię. –
Był znakomitym uzdrowicielem, przez wiele lat badał
działanie mandragor. O, a tutaj jest jego kolekcja czajniczków z
chińskiej porcelany. Podobno każdy służył mu do zaparzania tylko
jednego rodzaju herbaty. Tata mówi, że miał bzika na jej punkcie.
Druga
dziewczynka, o ciemnorudych włosach, ubrana w zwiewną, błękitną
sukienkę, zachichotała i przystanęła przy gablocie, by przyjrzeć
się ręcznie robionym czajniczkom.
–
Ładne – szepnęła z podziwem.
–
Jeszcze nie widziałaś najlepszego, Sophie – stwierdziła z dumą
panienka Greengrass.
–
Czego?
–
Zobaczysz – Dafne wyszczerzyła zęby, lecz szybko zacisnęła usta
z powrotem, bo przypomniała sobie o okropnie się prezentującej
dziurze w miejscu górnego kła.
Obie
przeszły obok kolejnych portretów i gablot. Zatrzymały się przed
ścianą przesłoniętą bordową kotarą. Sophie w pierwszej chwili
poczuła się rozczarowana, ale zaraz potem doszła do wniosku, że w
ramach niespodzianki przyjaciółka specjalnie zakryła tę
niesłychanie tajemniczą – i, jak podejrzewała, przepiękną –
rzecz.
Jak się
okazało, zasłona znajdowała się tam z całkiem innej przyczyny.
–
Ech... Oni zawsze chowają go przed gośćmi. Moi rodzice – dodała,
napotkawszy pytające spojrzenie przyjaciółki. –
Pomożesz mi?
Sophie
ochoczo skinęła głową, po czym razem odsunęły dość ciężką,
zwłaszcza dla małych dziewczynek, kotarę. Ich oczom ukazał się
duży obraz, namalowany w stylu łączącym w sobie elementy
impresjonizmu, realizmu, a przede wszystkim romantyzmu. Znajdujący
się w tle pejzaż miał w sobie coś z „Impresji” Moneta, choć
tutaj jezioro oświetlało nie pomarańczowoczerwone słońce, a
wschodzący księżyc. Trawa porastająca jego brzeg nie była zbyt
wysoka, ale za to gęsta i piękna – przypominała trawnik na
zadbanym ogródku jakiejś bogatej starszej pani, której celem życia
jest doprowadzenie go do stanu idealnego.
Jednak
głównym elementem obrazu była dziewczyna siedząca na trawie,
wpatrująca się w świecący księżyc i łagodnie falujące fale
jeziorka. W przeciwieństwie do elementów przyrody była namalowana
znacznie bardziej realistycznie i dokładnie – na płótnie
przedstawiono ją jak zwykłą dziewczynę, choć niezaprzeczalnie
miała w sobie coś bajkowego, nieziemskiego. Z rozwianymi rudymi
włosami, wpiętą w nie lilią i prostą, białą sukienką
wyglądała niczym rusałka lub nimfa z pogańskich legend. Jej
postać wspaniale komponowała się z otoczeniem – pora zmierzchu,
jezioro i pozostający w oddali rzadki lasek, który na obrazie był
tylko rozmytym, ciemnym kształtem na linii horyzontu, razem tworzyły
atmosferę z jednej strony bajkową, z drugiej strony mroczną, tak
charakterystyczną dla twórców czasów romantyzmu.
W
przeciwieństwie do innych obrazów wokół, ten wyglądał całkiem
nieczarodziejsko. Na pierwszy rzut oka nic się na nim nie poruszało;
dopiero po chwili Sophie dostrzegła poruszające się wody jeziora i
lekko smagane przez wiatr kosmyki włosów.
–
Jest podobna do ciebie, nie sądzisz? –
zauważyła Dafne.
Sophie
skinęła głową. Istotnie, dziewczyna na obrazie bardzo
przypominała rudowłosą, z tym że starszą o kilka lub nawet
kilkanaście lat.
– Kto
to?
–
Cóż... to dość długa historia, ale ciekawa. W sumie nie
pamiętam, kiedy to było, na pewno dość dawno, może na niedługo
przed Grindelwaldem...? Sama nie wiem. Thomas, oczywiście jeden z
moich krewnych, dużo podróżował po świecie. Najbardziej lubił
góry. Raz zawędrował w pewien łańcuch, który nazywał się...
och, znów zapomniałam...
– A
wiesz może, gdzie to było? – spytała
Sophie.
–
Ciotka wspominała mi, że wtedy to były Niemcy, a teraz chyba
Polska. Tylko nie umiem sobie przypomnieć, jak te góry się
nazywały...
–
Sudety?
–
Tak! – Zdziwiła się Dafne. –
Skąd wiedziałaś?
–
Byłam tam zeszłej zimy – uśmiechnęła się Sophie. –
Nie pomyślałabym, że to miejsce ma coś wspólnego z twoją
rodziną.
–
Właściwie tylko z Thomasem – stwierdziła Greengrass. –
Tam podobno spotkał miłość swojego życia, a przynajmniej
dziewczynę, dla której zupełnie stracił głowę. Ujrzał ją
którejś nocy ukrytą wśród skał, samą, przemarzniętą. Na
początku pomyślał, że to jakaś zwykła, mugolska sierota, jednak
w końcu zdecydował się jej przypatrzeć bliżej i... cóż, był
to chyba jego największy błąd.
–
Dlaczego? – spytał z zaciekawieniem
Sophie. Fascynowała ją ta opowieść, lecz bardziej chyba zachwycił
ją sposób mówienia przyjaciółki.
–
Podobno nawet brudna, nieuczesana, ubrana w stare szmaty potrafiła
zachwycić swoją urodą. Thomas obserwował ją przez jakiś czas,
aż dostrzegł coś, co kompletnie go zaskoczyło. Dziewczynie udało
się rozpalić ognisko.
Sophie
spojrzała na przyjaciółkę z politowaniem, a jednocześnie z
rozbawieniem.
–
Dafne... rozumiem, że przyzwyczaiłaś się do życia w wyższych
sferach, ale... Wierz mi, rozpalenie ogniska bez użycia różdżki
nie jest takie trudne. Brat mi pokazywał w górach, jak się to
robi.
Greengrass
w odpowiedzi serdecznie się roześmiała.
–
Sophie, ja o tym dobrze wiem! Po prostu nie dałaś mi dokończyć.
Chodziło mi o to, że ta dziewczyna, która wyglądała na biedną
mugolkę, rozpaliła ogień czarami.
– A
skąd ona mogła wiedzieć, jak to zrobić? –
zdziwiła się rudowłosa.
Dafne
wzruszyła ramionami.
– Nie
mam pojęcia. Dowiedziałam się tylko tyle, że Thomas w końcu
odważył się z nią porozmawiać. Na początku się bała, że to
jakiś szpieg czy ktoś inny, kto chciał ją porwać i wydać
władzom, ale wtedy on sam pokazał jej jakieś zaklęcie i uwierzyła
w to, że nie chciał jej skrzywdzić.
– I
co się stało potem?
–
Zaczęli rozmawiać. Okazało się, że ona niedługo wcześniej
straciła dom i nie miała gdzie mieszkać. Wcześniej żyła w
mugolskiej rodzinie zastępczej i właściwie nic nie wiedziała o
swoim pochodzeniu – to znaczy, czy urodziła się w czarodziejskiej
rodzinie. Swoją moc ukrywała przed wszystkimi, ale właściwie nic
z tego za bardzo nie interesowało Thomasa.
–
Dlaczego?
– A
jak myślisz, Sophie? Zakochał się w niej od pierwszego wejrzenia.
Tak go urzekła, że nie obchodziło go to, skąd pochodzi, czy
dobrze mówi po angielsku ani czy ma czystą krew. Ba, zapomniał
nawet o najważniejszej rzeczy... Kilka dni przed wyjazdem z Anglii
zgodził się na zaręczyny z Josephine Selwyn. Po powrocie z podróży
miały odbyć się oficjalne oświadczyny.
Sophie
wybałuszyła oczy.
– O,
Merlinie... I co zrobił?
– Z
początku chciał zostawić wszystko i uciec gdzieś z ukochaną, ale
ona podobno mu tego zabroniła. Powiedziała mu, że powinien docenić
to, że ma rodzinę i wracać do domu.
– I
co, zostawił ją?
–
Nie, nie, przez chwilę o tym nie pomyślał. Postanowił, że
pojedzie razem z nim. Po długich namowach matka Thomasa zgodziła
się przyjąć tajemniczą dziewczynę jako osobistą służącą.
–
Naprawdę? Nie wystarczyły jej skrzaty?
–
Och, było ich sporo – zapewniła Dafne. –
Jednak wbrew pozorom skrzat nie we wszystkim może wysłużyć
człowieka. Przecież one kompletnie nie mają gustu, a pani domu
potrzebowała kogoś, kto dobierałby jej kreacje, układał fryzurę
i tak dalej. Wydawałoby się, że na tym skończyłaby się
historia, gdyby nie fakt, że nowo przybyła zniknęła bez wieści
zaledwie kilka dni przed ślubem Thomasa
– A
on?
– I
tak nie mógł mieć nadziei na to, że będą razem, choć
faktycznie, był bardzo przygnębiony. Na weselu jednak sprawiał
wrażenie szczęśliwego. Może nawet pokochał Josephine? Trudno
powiedzieć, ale jeśli tak się stało, to tym gorzej dla niego, bo
niecały rok po ślubie Josephine również zaginęła. Wtedy Thomas
się załamał. Zamknął się w swojej komnacie i prawdopodobnie
właśnie wtedy namalował ten obraz.
Postać
na obrazie nie reagowała. Dalej wbijała swój wzrok w taflę wody,
niemalże się nie poruszając.
– To
ta dziewczyna, którą poznał w górach?
–
Dokładnie – przytaknęła Dafne. – Między
innymi właśnie dlatego rodzice go zasłaniają – nie chcą, żeby
ktoś pomyślał, że nasza rodzina broni mugolaków. Poza tym ten
obraz jest... dziwny. Prawie w ogóle się nie rusza.
Sophie
pokiwała głową.
–
Widzę. Ale według mnie jest bardzo ładny. Piękny.
–
Wiedziałam, że ci się spodoba – dziewczynka uśmiechnęła się
szeroko, znów zapominając o nieestetycznej dziurze w zębach. –
A to jeszcze nie wszystko. Mam dla ciebie prezent!
– Dla
mnie? Naprawdę? – Ucieszyła się
rudowłosa.
Dafne
wyciągnęła ze swojej małej torebeczki dwie ozdobne lilie –
takie same, jakie we włosach miała ukochana Thomasa. Zielone. Panna
Greengrass jedną z nich wpięła w swoje włosy, a drugą wręczyła
przyjaciółce.
–
Obiecaj mi, że zawsze będziesz ją miała przy sobie, dobrze?
–
Oczywiście. Dziękuję! – Krzyknęła
uradowana, po czym mocno ścisnęła lekko zaskoczoną tym nagłym
wybuchem emocji koleżankę.
– Nie
ma za co. Ale teraz może się pospieszmy, bo zaraz jemy obiad.
Chodź!
Sophie
zaczęła powoli ruszyła ku drzwiom, lecz mimo to cały czas
wpatrywała się w wiszący na bocznej ścianie obraz, starając się
jak najdłużej cieszyć oczy jego widokiem. Już miała odwrócić
głowę, gdy nagle zdarzyło się coś zaskakującego.
Dziewczyna
z obrazu, po raz pierwszy od bardzo dawna, oderwała wzrok od jeziora
i spojrzała prosto w twarz rudowłosej dziewczynce.
Dziewczynce
zaskakująco do niej podobnej.
~
Sophie
i Tracey jeszcze przez jakiś czas bezcelowo snuły się po błoniach.
Z racji nadchodzącej nocy robiło się coraz ciemniej i chłodniej,
lecz już żadna z nich nie chciała wracać do zamku, a zwłaszcza
do dormitorium, gdzie – w przeciwieństwie do ich obecnego
otoczenia – mogło zrobić się bardzo, ale to bardzo gorąco.
Szły w
milczeniu, pogrążone w myślach, zadając sobie przeróżne
pytania, na które i tak nie potrafiły znaleźć odpowiedzi.
Ciszę
przerwał cichy pomruk, który zdecydowanie nie pochodził od żadnej
z nich.
– Co
to? – spytała Tracey. –
Brzmi jak kot.
Zanim
zdążyła zauważyć zmierzające ku nim zwierzę, Sophie już
podążyła w kierunku kota, który właściwie nie do końca był
kotem.
–
Skarabeusz?
Irys
mruknął ponownie. Twierdząco, o ile można tak to nazwać. Obiegł
Sophie dookoła, zachowując się, jakby to spotkanie bardzo go
ucieszyło.
Tego
wieczoru sierść miał ciemnobrązową z kilkoma jaśniejszymi
paskami. Jego oczy błyskały zielonymi iskierkami.
–
Oho, twój zwierzęcy kochanek cię wytropił – mruknęła Tracey.
Ruda
puściła tę uwagę mimo uszu. Wpatrywała się z zaciekawieniem w
kamelekota, tak jak patrzał na nią. Czując się niczym w transie,
podeszła do niego najbliżej jak się tylko dało, stawiając stopy
ostrożnie i bardzo cicho.
Przykucnęła,
skupiając całą swoją uwagę na zwierzęciu, kierowana jakąś
niepojętą dla niej siłą, której nawet nie próbowała się
opierać. Tęczówki Skarabeusza zajaśniały jakby jaśniej,
bardziej intensywnie, tak, jak nie potrafiły tego oczy żadnego
człowieka.
Tracey
zrobiła kilka kroków, starając się wyczytać coś z wyrazu twarzy
Sophie, jednak nadaremnie. Spostrzegła za to, że i oczy jej
przyjaciółki wyglądają nieco inaczej... A może dostrzegła w
nich odbicie tęczówek kota? Nie umiała tego ocenić.
Rudowłosa
natomiast nawet nie drgnęła. Wpatrywała się w Skarabeusza coraz
intensywniej, zapominając o wszystkim, co ją otacza, o Dafne, o
Pansy, o Draconie, o ekscesach Umbridge, o Teodorze, o przyjaciółkach
z Ravenclawu, o meczu quidditcha czy chociażby o stojącej nieopodal
Tracey.
Irys
mrugnął.
Zieleń
w ułamku sekundy przerodziła się w elektryzujący błękit.
Sophie
czuła, jakby miała w nie wpaść, zatopić się w nieskończenie
wielkiej, błękitnej toni, zostać pochłoniętą przez otaczającą
ją magię... Gdy nagle to wszystko ustało.
Mrugnął
drugi raz, a jego oczy znów zasnuły się jasną zielenią.
Cichutko
mruknął, a potem czmychnął w stronę chatki swojego opiekuna.
~
Młoda
kobieta swoimi namalowanymi zieloną farbą oczyma przypatrywała się
uważnie dziewczynce stojącej po tej materialnej stronie świata,
której wygląd kształtowało coś znacznie więcej niż wola
malarza.
Dziewczyna
zamrugała oczami, wprawiając małą w osłupienie.
Przez
krótką chwilę jej tęczówki zalśniły na niebiesko.
Bardzo ciekawy rozdział. Ah, ta Pansy, zawsze z nią same problemy. Prawdę mówiąc, nie dziwię się, że dziewczyna się tak wkurza. Jakby do mojego chłopaka jakaś chora psychicznie lafirynda się przybłąkała, to pewnie bym zabiła gołymi rękoma. Albo walnęła Avadą ;P
OdpowiedzUsuńBłędów osobiście nie zauważyłam ;P Pozdrawiam! :)
Hah, nawet sobie nie umiem wyobrazić konfrontacji Hazelle i Pansy, kiedy ta już się o wszystkim dowie :D
UsuńNa szczęście teraz każdy będzie miał o wiele ważniejsze sprawy na głowie, chociaż... po Pansy to się wszystkiego można spodziewać :P
Również pozdrawiam :)
W porównaniu do moich opowiadań to jest obszerne i dobrze napisane. Muszę znaleźć trochę czasu, żeby uważnie przeczytać wszystko. Na razie obserwuje;)
OdpowiedzUsuńhttp://takewhatyouneed1.blogspot.com
Jako, że Twój komentarz różnił się znacznie od innych, które dostaję w spamie, weszłam na twojego bloga od razu po przeczytaniu;) Ja również uwielbiam hiszpański, chociaż nie umiem go tak jakbym chciała;D Ledwo podstawy, ale nie mogłam się oprzeć i go ustawiłam;D Głownie dlatego, że moje opowiadanie toczy się w Hiszpanii. Ale zostało zakończone, więc język się zmieni;/ Bardzo się cieszę, że wyraziłaś chęć czytania mojego opowiadania. Byłabym bardzo szczęśliwa gdybyś to zrobiła, ale zaczynam nowe (w przyszłym tyg prolog) więc chyba byłoby Ci łatwiej czytać nowe;) Jeśli masz chęć;D
OdpowiedzUsuńCo do Twojego- nie interesuję się tematyką Harrego Pottera i raczej średnio za nią zawsze przepadałam, ale lubię czytać nowe rzeczy dlatego z chęcią zagłębię się w Twoje opowiadanie. Najważniejsze jaki masz pomysł i styl;) W najbliższym czasie postaram się nadrobić Twoje rozdziały i napisać sensowny komentarz;) Dziękuję za dodanie do obserwowanych;) Ja również to zrobić;*
Pozdrawiam;*