Dekrety Edukacyjne

22.09.: Kolejna część już jest :)

30.11.: Od poprzedniego odzewu minęły ponad dwa miesiące, widzę, jestem tego świadoma i tak dalej. Ale to nie znaczy, że Szarlotka przedwcześnie zniknie z tego świata, o nie. Potrzebuje tylko czasu.

30.08.: Czy też raczej, ja potrzebowałam/potrzebuję czasu. Taka tam realizacja ambitnych planów na przyszłość... ale żyję, żyję ;)

4. Veritaserum

Ostatni uczniowie wylęgli się na podziemny korytarz, oświetlony zielonkawymi płomieniami świec stojących na srebrnych żyrandolach. W przeciwieństwie do wyższych pięter zamku, tu ściany nie były w całości pokryte obrazami w przeróżnych kształtach, rozmiarach i kolorystyce. Jeden z nielicznych wiszących w lochu portretów przedstawiał żyjącą w czternastym wieku czarownicę w czarnej tiarze w wyjątkowo szerokim rondem i kotem w ramionach. Jego sierść wyglądała jak czarny aksamit i zapewne również w dotyku przypominała miękki materiał. Na pierwszy rzut oka obraz wcale nie wyglądał na zaczarowany, dopiero później w słabym świetle dostrzegalne stawały się delikatne ruchy bladej dłoni głaszczącą sierść zwierzęcia. Kobieta zdawała się emanować niesamowitym spokojem, lecz każdy, kto już kilka razy spotkał na swojej drodze jej podobiznę, musiał przyznać, że to stwierdzenie było bardzo dalekie od prawdy.
Dwunastoletni Puchon, mały nawet jak na swój wiek, jako ostatni z klasy opuścił salę eliksirów, nerwowo ściskając w dłoniach cynowy kociołek. Po tym, co chwilę wcześniej usłyszał od profesora Snape'a, nawet nie próbował opanowywać drżenia rąk. Według niego był beztalenciem, ogromnym beztalenciem, zwłaszcza po tym, aż zniszczył niemające chociaż roku kryształowe fiolki. Bał się, że rodzice nie dadzą mu kolejnych kilku galeonów na zakup nowych, a wtedy Snape pewnie nie przepuści go z eliksirów. Zostanie na drugi rok, tata zabierze mu kieszonkowe, a o obiecanej miotle chłopiec mógł sobie co najwyżej pomarzyć. A Snape jeszcze bardziej będzie go nienawidził.
To straszne, co się może stać przez kilka fiolek, pomyślał.
Przykląkł na wilgotnej podłodze. Męczyło go ciągłe trzymanie ciężkawego kociołka, więc otworzył torbę, by jeszcze raz, tym razem nie w takim pośpiechu, w jakim opuszczał salę, schować naczynie w środku.
Nagle wrzasnął.
Spojrzał na ścianę. Widząc ogień, krzyknął niemalże instynktownie. Dotarło do niego tylko tyle, że obraz się pali.
Bo, istotnie, płomienie na płótnie się pojawiły.
Czarownica głaszcząca chwilę wcześniej czarnego kocura przeniosła się kilka metrów dalej, gdzie, jak założył autor drugiego dzieła, dwoje mugoli chwyciło ją za ramiona i zaprowadziło na stos ku wyraźnej uciesze tłumu dookoła.
Ogień buchnął, wiedźma dziko wrzasnęła, wieśniacy zaczęli wiwatować, poddenerwowany Puchon spanikował i poślizgnął się na posadzce, wypuszczając kociołek z rąk. Dopiero gdy po raz drugi zerknął w stronę płomieni, zorientował się, że są one tylko i wyłącznie na malowane.
Średniowieczna czarownica wciąż krzyczała, ale, ku ogromnemu zdziwieniu młodego czarodzieja, jej wrzaski stopniowo przeradzały się w śmiech.
Przez chwilę siedział nieruchomo, z otwartymi ustami wpatrując się w obraz kobiety, która płonęła już niecałe dwie minuty i nadal się śmiała. Przypomniał sobie jednak, że zaraz musi zjawić się na lekcji transmutacji u profesor McGonagall, a każdy w Hogwarcie wiedział, że na jej zajęcia lepiej przychodzić punktualnie. Pospiesznie wcisnął kociołek do torby, otrzepał ubrudzoną z tyłu szatę i pobiegł przez zamkowe lochy w kierunku najbliższych schodów.
Nawet nie zauważył idącej z naprzeciwka niskiej kobiety w puchatym, różowym swetrze, choć w pogrążonym w półmroku korytarzu spowitym zieloną poświatą zaczarowanych żyrandoli wyglądała jak ubrany w strój narciarski albinos wśród półnagich dzikich Indian. Ani trochę nie zwalniając, wpadł na nauczycielkę obrony przed czarną magią.
– P-przepraszam, pani p-prof-fesor Umbridge... – wyjąkał.
Kobieta zgromiła go wzrokiem, lecz zaraz po tym uśmiechnęła się do chłopca serdecznie.
– Ależ oczywiście, nie ma się czym przejmować. Wyglądasz na przestraszonego, czy ktoś ci dokuczył? – Spytała, licząc na możliwość ukarania któregoś ze starszych uczniów. Uważała, że niektórzy z nich sprawiają zdecydowanie zbyt dużo kłopotów.
Ale chłopiec pokręcił głową.
– N-nie, t-to dlat-tego, że na eliksir-rach stłukłem f-fiolki i n-nie zaliczyłem p-pracy, a p-pot-tem ten ob-braz...
– Obraz?
– T-ten obraz – Puchon wskazał wciąż płonący na płótnie stos.
Tym razem czarownica zaśmiała się tak głośno, że zarówno Umbridge, jak i stojący obok niej chłopiec odruchowo zatkali uszy. Jednak profesor nie zamierzała tracić ani chwili na poskramianie namalowanej wiedźmy i, zostawiając małego czarodzieja samego, ruszyła przed siebie, choć sama najchętniej nigdy nie zapuszczała się w podziemne, mroczne korytarze.
Puchon, gdy tylko Umbridge skończyła z nim rozmawiać, znów zaczął biec w stronę schodów, zwracając tym razem większą uwagę na to, czy przypadkiem na jego drodze nie stoi żaden człowiek... czy też cokolwiek innego. Odetchnął z ulgą, kiedy spostrzegł, że nauczycielka od chwili wskazania jej „płonącego” obrazu nie zwróciła na niego najmniejszej uwagi. Cieszył się, że nie złościła się na niego z powodu jego wcześniejszej nieostrożności. Co wcale nie znaczyło, że chłopiec poczuł ulgę. Musiał jeszcze dotrzeć na czas do sali transmutacji, a potem napisać list do rodziców, w którym namówiłby ich do przysłania mu kompletu nowych fiolek ze sklepu na Pokątnej... Wolał już nie zastanawiać się nad tym, co zrobi, jeśli mama i tata ich mu nie kupią. Wbiegł na marmurowe schody prowadzące na parter. Gdy znalazł się w przestronnym i jasnym korytarzu, od razu poczuł się lepiej. Zwłaszcza, że z daleka dojrzał dwóch kolegów z Hufflepuffu, z którymi dzielił dormitorium.
Dolores Umbridge natomiast z pewnością nie była w dobrym nastroju. Jeszcze. Wiedziała, że poczuje się znacznie lepiej, gdy uda jej się wypełnić postawiony sobie cel tej wizyty w zimnych lochach, które doskonale pamiętała jeszcze z czasów, kiedy sama uczyła się w Szkole Magii i Czarodziejstwa.
Przechodząc obok obrazu z płonącą Wendeliną Dziwaczną, bo tak nazywaną ową czarownicę, machnęła szybko różdżką, wypowiadając cicho formułę zaklęcia:
Silencio.
Mugolscy wieśniacy skończyli wiwatować, a do uszu nauczycielki nie dobiegały już śmiechy ani krzyki Wendeliny. Żadna z namalowanych postaci zdawała się nie przejmować skutkami zaklęcia, gdyż wszyscy wciąż otwierali usta w niemym okrzyku radości, choć nikt nie był w stanie wydobyć z siebie dźwięku.
Niska kobieta, nie oglądając się za siebie, pewnym krokiem przeszła przez ciemny korytarz, aż zatrzymała się przed drzwiami prowadzącymi do sali eliksirów. Zapukała z czystej uprzejmości, choć była przekonana, że z racji pełnionej w szkole roli Wielkiego Inkwizytora ma prawo wejść do środka bez uprzedzenia.
– Proszę – rozległ się cichy, aczkolwiek stanowczy głos.
Dolores otworzyła drzwi. Zanim jeszcze przekroczyła próg sali, poczuła nieprzyjemny, a do tego intensywny zapach spalenizny.
– Co tu się stało? – wypaliła.
Profesor Snape przenosił właśnie stos wypracowań uczniów do swojego gabinetu, kiedy usłyszał pukanie do drzwi. Sądził, że to Krukonka siedząca wcześniej przy oknie przyszła po zostawiony w klasie płaszcz. Zdziwił się nieco, widząc zatem w drzwiach nauczycielkę obrony przed czarną magią.
– Witam, profesor Umbridge – przywitał się chłodno, ignorując wcześniejsze pytanie. Tak jak podczas rozmowy z uczniami i tym razem tytuł naukowy czarownicy wypowiedział z wyraźną pogardą w głosie.
Miał wiele powodów, by nie lubić stojącej przed nim kobiety. Jednym z nich był fakt, że sam od kilkunastu lat ubiegał się o zajmowaną przez nią posadę, a ona... Delikatnie mówiąc, nie nadawała się do tej pracy. W dodatku znalazła się w Hogwarcie tylko i wyłącznie dlatego, że polecił ją sam minister magii, Korneliusz Knot. Dyrektor Dumbledore musiał przystać na tę propozycję, ponieważ nie było innych kandydatów na to stanowisko.
W ten sposób pierwszego września rozpoczęła się z dnia na dzień przybierająca na sile dyktatura Dolores Umbridge (oraz, rzecz jasna, ministerstwa, które reprezentowała), z czasem mianowanej Wielkim Inkwizytorem Hogwartu.
Prowadzone przez nią zajęcia ograniczały się do wskazania rozdziału okropnie nudnego i mocno mijającego się z prawdą podręcznika, gdzie nie wspomniano ani słowem o skutecznych metodach walki oraz zastosowaniu przydatnych uroków. Kiedy jeden z Gryfonów spytał, czy będą ćwiczyć na lekcji zaklęcia obronne potrzebne na egzaminach praktycznych, nauczycielka od razu stwierdziła, że ci, którzy dostatecznie dobrze opanują wiedzę teoretyczną, w „kontrolowanych warunkach egzaminacyjnych” będą w stanie poprawnie wykonać zadanie.
– To tak jakby stwierdzić, że ten, kto pozna zasady piłki nożnej i przeczyta jakąś książkę o technice kopania, od razu trafi do Barcelony – trafnie skomentował to na przerwie po pierwszych zajęciach Dean Thomas.
Koledzy popatrzyli się wtedy na niego dziwnie, nie rozumiejąc, co z tym ma wspólnego jakieś hiszpańskie miasto. Czarodzieje nie mieli najmniejszego pojęcia o piłce nożnej. Jedynie Harry, który podobnie jak Dean wychował się w otoczeniu mugoli, zrozumiał, co chłopak miał na myśli.
– To znaczy, to tak, jakbyś po przeczytaniu „Quidditcha przez wieki” stał się drugim Krumem albo Zamojskim – Harry postanowił wyjaśnić to, mówiąc o typowo czarodziejskiej dyscyplinie sportu, quidditchu.
Zazwyczaj jednak komentarze dotyczące lekcji prowadzonych przez Dolores Umbridge oraz jej osoby były znacznie bardziej obraźliwe.
Severus Snape, nawet pomimo kilku drobnych podobieństw co do postawy wobec uczniów, również niechętnie przebywał w towarzystwie „różowej ropuchy”, jak mówili o niej niektórzy młodzi czarodzieje.
– Dzień dobry, profesorze Snape – powiedziała, tym razem bez przerażająco słodkiego uśmiechu, którym obdarzała podopiecznych. – Och, doprawdy, nie może pan czegoś z tym zrobić? – Zatkała sobie nos chusteczką.
– Ja specjalizuję się w eliksirach, nie w zaklęciach – odrzekł spokojnie.
– To nie pan jakichś... magicznych perfum?
– Uwarzenie eliksiru dezodorującego zajęłoby mi kilka godzin – oznajmił, po czym dodał: – może pani otworzyć drzwi, szybciej się wywietrzy.
Umbridge zgromiła go wzrokiem. Nie cierpiała, gdy ktoś próbował podważać jej autorytet, a Severus Snape do grona tych osób należał.
Z całym szacunkiem, ale myślę, że ta rozmowa nie powinna zostać podsłuchana.
– Czyli nie przyszła pani z wizytacją? – Spytał, udając lekko zdziwionego.
Odkąd Umbridge objęła funkcję Wielkiego Inkwizytora, otrzymała również prawo do obserwowania i oceniania pracy innych nauczycieli, a w końcu do zdecydowania, które z nich nie powinno dalej uczyć w Hogwarcie. Co prawda po stwierdzeniu, że Snape dobrze wykonuje swoje obowiązki nie pojawiała się już w jego sali, lecz nadal wizytowała profesor Trelawney, wykładającą wróżbiarstwo, oraz Hagrida, ponieważ uznała, że należy ich wkrótce zastąpić. Musiała tylko zdecydować, które z nich jako pierwsze pożegna się ze stanowiskiem.
Snape jednak zastanawiał się, co mogło się stać, skoro profesor Umbridge zjawia się w sali eliksirów w czasie krótkiej przerwy między zajęciami, skoro nie ma zamiaru zostać na kolejnych zajęciach.
– Ta sprawa jest hm... dość delikatna...
– Proszę otworzyć drzwi – nalegał Snape – znam się na czarach na tyle, by zadbać o to, by żaden dźwięk nie wydostał się na zewnątrz.
Machnął różdżką, bezgłośnie poruszając ustami. Nauczycielka nadal stała pośrodku sali z karykaturalnie poważną miną. Snape, widząc, że nie ma zamiaru otworzyć drzwi, machnął drugi raz, tym razem bardziej zamaszyście, robiąc to, od czego wzbraniała się kobieta.
– Proszę usiąść – wymamrotał, a sam zajął miejsce za biurkiem.
– Naprawdę, myślę, że... – zaczęła, zerkając ukradkiem na korytarz, gdzie powoli zaczęli schodzić się uczniowie z siódmej klasy, którzy za kilka minut mieli zacząć lekcje eliksirów.
– Nikt nas nie usłyszy – syknął Severus, zirytowany niedowiarstwem Umbridge.
– Jak pan uważa – westchnęła, dając za wygraną. Rzeczywiście, przykry zapach palonej gumy stał się mniej wyczuwalny, za to nastolatkowie stojący na zewnątrz zaczęli zatykać nosy. – Przejdźmy do rzeczy. Ile czasu zajmuje uwarzenie kociołka veritaserum?
Opiekuna Slytherinu zaskoczyło to pytanie, lecz starał się tego nie okazywać i, nadal mówiąc nadzwyczaj spokojnym tonem, odpowiedział:
– Około trzech tygodni. Jednak jego stosowanie jest...
– Doskonale wiem, kiedy jego stosowanie jest niedozwolone, profesorze Snape. Sama brałam udział w tworzeniu tej ustawy – przerwała Dolores.
– Nie wątpię. Ale pragnąłbym dodać, że kilka składników to rzadko spotykane i drogie substancje, do tego wymagają uprzedniego przygotowania...
– Zapłacę, a dla pana postaram się o premię z ministerstwa – oznajmiła. – O ile, oczywiście, zostanie to między nami.
– Nie interesują mnie pieniądze od pani przełożonego – powiedział. – A tak w ogóle, na co pani cały kociołek veritaserum? Zamierza pani przesłuchiwać całą Wielką Brytanię?
– Proszę nie żartować, profesorze Snape, bo w tym roku Hogwart na zawsze opuści jedna osoba więcej – zagroziła. - Mały kociołek – dodała po chwili – może być dwójka.
– Myślę, że jedynka powinna pani całkowicie wystarczyć – odparł. – Z dawką nie ma co przesadzać, bo zamiast eliksiru prawdy otrzyma pani truciznę, która tak pomiesza w mózgach tych ludzi, że nie wypowiedzą już ani słowa.
Starał się, aby jego głos brzmiał tak groźnie, jak tylko się da. W najmniejszym stopniu nie podobał mu się pomysł Umbridge. Wiedział, że ona ma jakiś plan, plan związany ze szkołą, oczywiście. Dla Wizengamotu, czarodziejskiego sądu, pracowali specjaliści od zaklęć i magicznych substancji, którzy pod kontrolą ministerstwa sporządzali żądane ilości eliksirów. Tam zawsze mieli veritaserum pod ręką, choć nie zawsze z niego korzystano. Mała fiolka wystarczyła pewnie nawet na kilka miesięcy, gdyż wystarczyły jedynie trzy krople tej srebrzystej cieczy, by przez czas trwania rozprawy zeznający nie był w stanie wypowiedzieć ani jednego kłamstwa...
W Hogwarcie podawanie eliksiru prawdy uczniom zostało surowo zabronione, tak samo jak stosowanie kar cielesnych, lecz Snape doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że Umbridge dzięki swoim przywilejom mogła obejść prawie wszystkie zasady panujące w szkole. Pozostało pytanie: komu ona chce podać veritaserum?
Oby nie Potterowi, pomyślał. Nie przepadał za nim, uważał go za denerwującego i leniwego ucznia, który przecenia swoje możliwości, ale... Wiedział, że musi odstawić na bok swoje uprzedzenia. Harry posiadał informacje, których Umbridge pod żadnym pozorem nie mogła odkryć. Tak samo dzieci Weasleyów oraz Hermiona Granger, choć ona była na tyle inteligentna, by nawet pod wpływem eliksiru uciec od odpowiedzi.
Ale Potter... To całkiem inna sprawa. Nieważne, jak bardzo go nie znosił, musiał zadbać o jego bezpieczeństwo. Przyrzekł to sobie, gdy tylko dowiedział się o tym, że Lily, matka Harry'ego, którą znał od dziecka, poświęciła swoje życie, by ratować chłopca od śmierci z rąk Lorda Voldemorta...
Severus starał się odpędzić od siebie przykre wspomnienia. Nie chciał w tym momencie myśleć o Lily. Nie przy Umbridge.
– Niech będzie jedynka – stwierdziła po chwili namysłu.
Mężczyzna skinął głową.
– Dobrze. Porozmawiam z panią jutro. Jeśli okaże się, że będzie brakowało jakichś składników, będę potrzebował, za pozwoleniem, skorzystać z sieci Fiuu i kupić potrzebne ingrediencje na Pokątnej.
– Po co mi pan to mówi? – Napuszyła się nauczycielka. – Przecież ma pan swój kominek.
– Chciała pani, żeby załatwić całą sprawę dyskretnie. Z tego co wiem, wszystkie kominki w szkole są kontrolowane przez ministerstwo. – Było to rzecz jasna, kolejnym przejawem kontroli Umbridge oraz Knota nad szkołą, tak jak sprawdzanie treści listów czy przeróżne zakazy i dekrety.
– Tak, ministerstwo kontroluje szkolną sieć Fiuu – odparła. – Nikt bez uprzedniego zezwolenia nie ma prawa opuścić murów szkoły... Spróbuję coś na to poradzić – westchnęła. – Proszę przyjść jutro do mojego gabinetu o godzinie czwartej po południu – oznajmiła.
– Dobrze – przytaknął.
Kobieta uśmiechnęła się triumfalnie, odzwierciedlając swoje zadowolenie. Już zrobiła kilka kroków w stronę drzwi, zza których spoglądali na nią zaciekawieni uczniowie, gdy nagle ponownie odwróciła się do Mistrza Eliksirów.
– Ach, zapomniałabym – zaszczebiotała swoim słodkim głosikiem. – Czy...?
– Nie teraz – przerwał jej Snape. – Nie wiem, czy pani zauważyła, ale przerwa się skończyła. Sądzę, że uczniowie z niecierpliwością czekają na to, aż pani zaszczyci ich swoją obecnością i przygotuje dla nich kolejną pouczającą i wartościową lekcję – odrzekł lodowatym tonem, pozwalając sobie na wyczuwalną nutę ironii w swojej wypowiedzi. Doskonale zdawał sobie bowiem sprawę z tego, że kilka pięter wyżej młodzi czarodzieje hucznie świętują każdą minutę spędzoną bez znienawidzonej pani profesor.
Umbridge po raz kolejny w ciągu kilku krótkich minut poczuła się do głębi urażona. Miała wielką nadzieję, że Snape się nie mylił i faktycznie żaden z uczniów nie był w stanie usłyszeć tej rozmowy. Nie mogła sobie pozwolić na to, by widzieli, jak inni nauczyciele podważają autorytet jej, zaraz po dyrektorze najważniejszej osoby w Hogwarcie.
Chociaż ostatnimi czasy wydawało się, że Dolores posiada w szkole władzę większą niż sam Albus Dumbledore.
Z podniesionym czołem opuściła salę eliksirów, z tak samo poważną miną, z jaką wchodziła do środka. Siódmoklasiści rozstąpili się, robiąc przejście nauczycielce, choć w rzeczywistości większość z nich wycofała się tylko po to, by zatuszować niekontrolowany wybuch śmiechu na widok kobiety, której poza przedstawiała się komicznie, biorąc pod uwagę jej niski wzrost, różowy, puchaty sweterek oraz niesforne, brązowe loczki okalające jej twarz, przypominające włosy małego dziecka.
Przez stłumione chichoty nikt nie zwrócił uwagi na to, że dziwne brzęczenie w uszach nastolatków ucichło, gdy po opuszczeniu przez Umbridge sali profesor Snape machnął różdżką, zdejmując rzucone wcześniej zaklęcie.
Ruszył w stronę biurka, a za nim poszli uczniowie, kładąc na zajmowanych przez siebie ławkach i krzesłach torby.
– Wasze eliksiry stoją na stole – skinął głową w kierunku mebla nieopodal tablicy, na której po chwili pojawiła się instrukcja sporządzania wywaru. – Pod koniec lekcji proszę złożyć na moje biurko podpisane fiolki z próbkami mikstur. Do roboty.
Podczas gdy nastolatkowie kolejno zabierali ze stolika swoje kociołki, profesor, do zakończenia zajęć nie wypowiadając już ani słowa więcej, usiadł na swoim obitą czarną skórą krześle. Tym razem nie zaprzątał sobie głowy bacznym obserwowaniem uczniów, wytykaniem błędów i karaniem za najcichsze rozmowy.
Nie zastanawiał się nawet zbytnio nad tym, w jakim celu Umbridge chciała wykorzystać veritaserum.
Nie mógł, gdyż przez cały ten czas nie mógł przestać myśleć o pewnej osobie.
O Lily Potter, która dla Severusa na zawsze pozostała uroczą Lily Evans.
~
Pokój wspólny Slytherinu, jak każdego popołudnia, był przepełniony, zwłaszcza w pobliżu okien, gdzie najmłodsi z zachwytem wpatrywali się w pływające w jeziorze olbrzymie kałamarnice. Pierwszoroczniacy przepychali się, tłocząc się przy szybach zdecydowanie zbyt wąskich dla tak dużej grupy miłośników podwodnych stworzeń.
Przed kominkami z kolei zebrali się trzecioklasiści, którzy podczas zajęć z opieki nad magicznymi stworzeniami mieli okazję przez równą godzinę odczuwać na własnej skórze wczesnowiosenne przymrozki.
– Nie wiem, czy to był dobry pomysł – westchnęła wyraźnie niezadowolona Tracey. – Może pójdziemy do biblioteki? Nie mam ochoty stać tu jak kretynka, ściskając w rękach te wszystkie książki.
Sophie spojrzała na przyjaciółkę z politowaniem.
– Po kilku ostatnich dniach mam dość przesiadywania w bibliotece. O, popatrz, tu jest wolne!
Wskazała stolik przy ścianie, ustawiony z dala od wszelkich atrakcji salonu Ślizgonów. Wręcz przeciwnie: właśnie nad nim wisiała część tablicy ogłoszeń zajęta przez regulaminy, dekrety, a także notatki woźnego Filcha na tematy, które nikogo poza nim nie interesowały.
Dwa fotele pozostawały wolne, trzeci zajmował pewien chłopak. Siedział przygarbiony, pochylając się nad rozłożoną na blacie książką, więc Sophie była w stanie dostrzec jego czarne, lekko nastroszone włosy, jednak to w zupełności wystarczyło, by dziewczyna go rozpoznała. Gdy tylko zobaczyła znajomą czuprynę, ochoczo podbiegła do stolika, ciągnąc za sobą Tracey.
– Cześć, Teodorze! – Przywitała się radośnie. – Możemy – szarpnęła ramię okularnicy, która jak dotąd chowała się za plecami przyjaciółki – się przysiąść?
Chłopak uniósł lewą dłoń, dając do zrozumienia, że muszą zaczekać kilka sekund. Krótką chwilę później skończył lekturę ostatniej strony rozdziału, po czym zamknął książkę i z westchnieniem ulgi oparł się o miękki tył fotela.
– Wybaczcie, ale właściwie te dwa miejsca są już zajęte... – oznajmił przepraszającym tonem.
– Przez kogo? – odburknęła Tracey, którą noszenie ciężkich ksiąg zaczynało przyprawiać o ból mięśni.
– Dosłownie przed minutą – dobrze, może dwiema – przyleciała tu Hazelle i poprosiła, żebym przypilnował miejsc przy tym stole, bo ona zaraz przyjdzie z chłopakiem czy kimś tam innym...
Teodora nie interesowało zbytnio to, kim konkretnie ma się okazać towarzysz blondynki, chociaż był zdziwiony, gdy Tavish, która rzadko kiedy odłącza się od swoich rozszczebiotanych towarzyszek, nalegała, by pozwolić jej usiąść w miejscu, gdzie nikt z grona jej znajomych się nie pojawia. Z tego, czego zdążył się o niej dowiedzieć przez cztery lata, w ciągu których przebywała w Hogwarcie, lubiła chwalić się koleżankom wszystkim, czym tylko mogła, a zwłaszcza nowymi partnerami, o ile to określenie dotyczy osób, z którymi raz w życiu wypiła kufel piwa kremowego w Trzech Miotłach.
Gdyby nie to, że w domu Nottów nauczono go szlacheckich manier oraz uprzejmości, zwłaszcza wobec kobiet (a dokładniej czarownic czystej krwi), zapomniałby o prośbach Hazelle i pozwoliłby dwóm koleżankom z roku zająć miejsca przy stoliku, gdyż nie za bardzo podobała mu się perspektywa spędzenia popołudnia w towarzystwie blondynki i jej nowego chłopaka, rozprawiających o kompletnych głupotach (na przykład o delikatnych zmianach we fryzurze Frankiego z Fatalnych Jędz) i obsypujących się niewyobrażalnie tandetnymi komplementami, przeplatanych drobnymi uszczypliwymi uwagami na temat znienawidzonych przez Ślizgonów ludzi („Wiesz, kochanie, wszystkie szlamy razem wzięte nigdy nie będą tak piękne jak ty”).
Mimo to wolał już przecierpieć kilkadziesiąt minut, siedząc w towarzystwie zauroczonych nastolatków, niż pójść do swojego dormitorium i narażać się na przebywanie sam na sam z Zabinim lub Malfoyem.
– Szkoda – odparła zawiedziona Sophie.
– Tylko teraz mi nie mów, że mam taszczyć te cegły z powrotem na czwarte piętro – jęknęła Tracey, spoglądając na ciężkie tomy.
– Przecież już ci powiedziałam, że nie wracam do biblioteki – przypomniała ruda. – Najwyżej pójdziemy do dormitorium.
– A jeśli Pansy... – zaczęła brunetka.
– Nie martw się – szepnęła przyjaciółka. – Siedzi tam – odwróciła głowę, wskazując sofę przed największym kominkiem. Było to ulubione miejsce Malfoya i jego świty, jednak tym razem wśród Pansy, Milicenty oraz goryli zabrakło Dracona, co należało do dość osobliwych zjawisk w salonie Ślizgonów.
Tracey skinęła głową, zadowolona z tego, że Parkinson będzie przez dłuższy czas zajęta czymś innym, niż przeszkadzaniem im w pisaniu wypracowania z zaklęć. Zwłaszcza, że relacje dziewcząt od pewnego czasu znacznie oziębły.
Przyjaciółki szybko pożegnały się z Teodorem, po czym, przeciskając się przez między fotelami i uczniami zmierzającymi w różne strony, udały się w stronę dormitoriów. Po drodze Tracey o mało co nie wpadła na idącą w przeciwnym kierunku Hazelle, która rozmawiała z Draconem Malfoyem i z tego, co usłyszała brunetka, wywnioskowało, że podobnie jak ona chce uniknąć towarzystwa Pansy, lecz nie dowiedziała się, dlaczego, gdyż prędko słowa blondynki zagłuszyły okrzyki radości jakiegoś drugoklasisty, który wygrał kolejną partię eksplodującego durnia.
Sophie i Tracey w końcu dotarły do drugiego, składającego się z kamiennej framugi w kształcie łuku, wyjścia z salonu prowadzącego na oświetlony pochodniami korytarz. Skierowały się lewo, gdzie znajdowały się przejścia do dormitoriów dziewcząt. Pokonały kilka niskich, kamiennych stopni, nie wyczuwając istniejącej przed nimi magicznej bariery. Założono ją podczas zakładania szkoły, by chłopcy oraz mężczyźni nie mogli odwiedzać sypialni młodych czarownic. W każdym z hogwarckich domów zabezpieczenie to wyglądało nieco inaczej – w Slytherinie miało postać zaczarowanej ściany przed schodami, która działała podobnie do mugolskiego lustra weneckiego. Podczas gdy kobiety zwykle nawet nie zdawały sobie sprawy z jej obecności, dla osobników płci męskiej była barierą nieprzekraczalną, a także widzialną. Postrzegali ją jak ogromne lustro, w którym mogli zobaczyć siebie i znajdujący się za ich plecami niemalże identyczny korytarz prowadzący do dormitoriów chłopców, lecz pozbawiony podobnych zabezpieczeń.
Sophie stanęła pod dębowymi drzwiami, na których wisiała posrebrzana tabliczka z napisem „Piąty rok”. Wyglądały dokładnie tak samo, jak drzwi prowadzące do dormitorium Dracona, z tą różnicą, że klamka znajdowała się po przeciwnej stronie. Ruda nacisnęła ją, lecz ktoś wcześniej zatrzasnął zamek. W ten sposób zaznaczano, że sypialnia jest w danym momencie pusta. Zamykanie drzwi w ten sposób w czarodziejskim świecie nie dawało bowiem żadnej ochrony przed włamywaczami, gdyż można było je otworzyć jednym prostym zaklęciem, którego nauczano już w pierwszej klasie Hogwartu. Sophie wyciągnęła więc różdżkę z kieszeni i, wykonując odpowiedni ruch nadgarstkiem, wyszeptała jego formułę:
Alohomora.
Weszły do środka. W dormitorium piątoklasistek, tak jak wszystkich innych Ślizgonów, dominowały zieleń i srebro. Wnętrze wyglądałoby identycznie jak sypialnia chłopców, gdyby nie dosyć spora, staroświecka, lecz idealnie komponująca się z wystrojem średniowiecznego zamku toaletka, a także plakaty na ścianach. O ile nad łóżkiem Sophie nie zabrakło zdjęcia z całą drużyną Harpii z Holyhead, to nieopodal wisiała podobizna uśmiechającego się sztucznie Gilderoya Lockharta, który zaczął energicznie machać do Sophie i Tracey. U boku sławnego kilka lat wcześniej pisarza stały dwie pełne radości dziewczynki w prostych, czarodziejskich szatach podobnych do tych noszonych w Hogwarcie. U dołu arkusza widniał napis „Dla Pansy i Milicenty”, a zaraz pod nim zamaszysty autograf Lockharta.
Tracey z głośnym westchnieniem ulgi położyła na swoim łóżku niesione przez pół Hogwartu ciężkie tomiszcza, a sama usiadła zaraz obok. Sophie natomiast sięgnęła do szafki, z której wyjęła świeżą butelkę atramentu oraz kilka zwojów pergaminu i odłożyła je na stół. Później sięgnęła ręką do stojącego na blacie radioodbiornika, włączając ostatnio odbieraną stację. Z głośnika zaczęły się wydobywać ostatnie nuty powolnej ballady. Brunetka spojrzała błagalnym wzrokiem na przyjaciółkę.
– Sou, przecież wiesz, że ja nie potrafię niczego napisać przy muzyce... – jęknęła.
– A ja wręcz przeciwnie, Trace. Zresztą i tak zawsze wychodzi na to, że pół wypracowania piszę za ciebie.
– Nieprawda! – Żachnęła się okularnica. – Ja tylko... Proszę cię czasem o pomoc, kiedy nie jestem do końca pewna, co mam napisać.
– Oczywiście – zaśmiała się ruda.
W tej samej chwili w pokoju rozbrzmiał melodyjny głos radiowego spikera:
Witajcie, drogie słuchaczki radia Romantyczna Wiedźma! Z tej strony wasz ukochany Steven Bagman...
Przyjaciółki wymieniły zdziwione spojrzenia.
– Sophie...
– To nie ja! – Wypaliła, zanim Tracey zdążyła dokończyć zdanie. Ruda zerwała się z łóżka, by zmienić stację, jednak brunetka zatrzymała ją w połowie drogi, chwytając za ramię.
– Posłuchaj – nie puszczając ręki przyjaciółki, przytknęła palec do ust. Sophie niezbyt chętnie ustąpiła i opadła na miękki materac. - To może być zabawne.
...Zatem nadeszła pora, by jak co tydzień przeczytać listy od przecudownych słuchaczek naszej stacji – ciągnął Bagman swoim uwodzicielskim tonem, który zapewne robił niemałe wrażenie na spragnionych miłości fankach Romantycznej Wiedźmy.  Na dobry początek otworzę kopertę, która, przyznam szczerze, pachnie przepięknie. Doprawdy szkoda, że nie możecie poczuć tego aromatu świeżej lawendy...
Steven wyciągnął list i po chwili przeczytał jego treść, w niektórych momentach trochę za mocno podkreślając emocje autorki. Wiadomość brzmiała następująco:

Drogi Stevenie!
Jestem pod wrażeniem tego, ilu czarownicom już pomogłeś. Długo zwlekałam z napisaniem tego listu, ale teraz wiem, że Twoja rada jest mi naprawdę potrzebna.
Mam przyjaciela. Spędzamy razem dużo czasu i świetnie się rozumiemy. Jest bardzo przystojny, dobrze wychowany, pochodzi z szanowanej rodziny... Już od dawna mi się podobał, jednak wcześniej myślałam, że to zwykłe zauroczenie i po jakimś czasie mi przejdzie. Ale tak się nie stało.
Marzę o tym, żeby stał się dla mnie kimś więcej niż przyjacielem, lecz boję się, że on nie odwzajemnia moich uczuć i nigdy nie zechce ze mną być... To znaczy, czasem idziemy gdzieś razem albo się przytulimy, ale wiem, że on cały czas ugania się za innymi, nawet za moimi koleżankami...
Źle się z tym czuję. Nie mam pojęcia, co robić. Boję się, że ze mną jest coś nie tak.

Proszę, pomóż.
Panna P

Cóż, moja droga Panno P, nie ciebie pierwszą spotyka taki problem. Nie musisz więc przejmować się tym, że jest z tobą coś nie tak. Co więcej, z tego, co napisałaś, wynika, że z pewnością jesteś ważną osobą dla twojego przyjaciela, a to, że ugania się za innymi... – zachichotał. – To naturalne, że ludzie reagują, gdy spotkają kogoś atrakcyjnego na swojej drodze, zapewne i tobie się to zdarzało. Poza tym chłopak, o którym piszesz, ma prawo spotykać się z innymi, chodzić na randki, zwłaszcza, jeśli nie wie, co do niego czujesz. Wydaje mi się, że należysz do osób raczej nieśmiałych, ale jeżeli faktycznie zależy ci na twoim przyjacielu, powinnaś częściej wysyłać mu różne sygnały wyrażające twoją sympatię, a w końcu, gdy nadejdzie dobry moment, może podczas wspólnego spaceru, wyznać swoje uczucia. – Tu zrobił długą, jak na radiowe standardy, przerwę, a Sophie mogłaby przysiąc, że się uśmiechnął. – Och, zapomniałbym! Nasza droga Panna P napisała jeszcze postscriptum.
Ponownie sięgnął po list, by odczytać tekst widniejący pod podpisem:

PS Moglibyście puszczać więcej Melindy Heatherhill? Uwielbiam jej niesamowity głos.

Tak... Co prawda nie odpowiadam za to, jaką muzykę serwują naszym uroczym słuchaczkom moi koledzy, ale biorę sobie do serca wszelkie prośby i sugestie. Zatem nim odpowiem na kolejny list, zapraszam do posłuchania utworu „Szybki jak znicz” z najnowszej, wydanej pod koniec zeszłego roku płyty wspomnianej Melindy Heatherhill, zatytułowanej „Zamrożony płomień”.
Bagman umilkł, a z głośników zaczęły wydobywać się pierwsze nuty ballady. Na początku było słychać pojedyncze uderzenia o struny harfy, chwilę później dołączyły skrzypce. Melodia grana w tonacji molowej, co miało wskazywać na smutny charakter utworu. Trudno się temu dziwić, bo prawie wszystkie piosenki nadawane na antenie Romantycznej Wiedźmy opowiadały o nieszczęśliwej miłości albo niespełnionych marzeniach.
– Trace, może lepiej to wyłączmy – zaproponowała Sophie. – Już się dość nasłuchałam tej jędzy Melindy.
– Ja też, ale...
– Ale co?
Ruda kręciła gałką, aż w końcu natrafiła na refren jednego ze starych przebojów Fatalnych Jędz.
– No... ten list.
Przerwała, czekając, aż gitarzysta skończy wyjątkowo głośną i skomplikowaną solówkę. Również Sophie się nie odzywała, choć z całkiem innego powodu, o czym świadczyło chociażby radosne stukanie placami o blat w rytm muzyki.
– Czy ty też myślisz o tym samym, co ja? – Dokończyła Tracey, gdy kapela powtarzała refren przy akompaniamencie samej perkusji. Spojrzała przy tym wymownie na nowy plakat Melindy Heatherhill z najnowszego numeru „Czarownicy” wiszący... przy łóżku Pansy, zaraz obok zdjęcia z Lockhartem.
Sophie zdążyła jedynie z uśmiechem kiwnąć głową, gdy do dormitorium wpadła – dosłownie! – panna Parkinson we własnej osobie. W pośpiechu wbiegła do środka, nie domykając nawet drzwi wejściowych, i pomknęła ku radiu (co niezbyt spodobało się Sophie, która po raz pierwszy od dłuższego czasu mogła w jako-takim spokoju posłuchać muzyki, która trafiała w jej gusta). Miejsce energicznych muzyków natychmiast zajęła aż nazbyt kobieca Melinda Heatherhill oraz kwartet smyczkowy i harfista, którzy nie obchodzili żadnego z fanów śpiewającej wiedźmy.
Gdy Pansy dobrała się do odbiornika, akurat rozpoczął się refren tej romantycznej i ckliwej ballady, której tytuł wcześniej podał Steven Bagman, a to oznaczało ponadprzeciętnie wysoką liczbę długich i przeraźliwie wysokich (a nieraz fałszywych) dźwięków wydobywających się z gardła Melindy.

Szybki jak znicz
Nasz romans był...!
Nim obejrzałam się
Nie było cię już...

– Pansy, co to ma znaczyć? – spytała nieco zdezorientowana Sophie. – Wlatujesz do pokoju, biegniesz jak wariatka do radia...
– Ćśś...! – uciszyła ją Ślizgonka. – Teraz nadają bardzo, bardzo, bardzo ważną dla mnie audycję, na którą o mało co się nie spóźniłam – dodała oschłym, lodowatym tonem.
Sophie i Tracey wymieniły porozumiewawcze spojrzenia.

Nie by-yyy-yyyło cię ju-uż...

– Dobrze, ale nie musisz puszczać na cały regulator jęków tej starej wiedźmy – Sophie z trudem powstrzymywała się od zatkania uszu albo – co było zresztą bardziej skutecznym rozwiązaniem – rzucenia zaklęcia wyciszającego. Mimo wszystko starała się zachować pozory uprzejmości.

Nie, nie, nie, nie, nie...!

Słowa wyśpiewywane przez chórek (swoją drogą, bardziej utalentowany od samej wokalistki), choć dotyczyły zupełnie czegoś innego, zdawały się w pewnym sensie potwierdzać to, co powiedziała czerwonowłosa.
– Sama nie jesteś lepsza – syknęła Pansy. – Jeśli ci się coś nie podoba, to drzwi są otwarte – zamaszystym gestem wskazała na wyjście z dormitorium. Drzwi były otwarte, i to w jak najbardziej dosłownym znaczeniu tego wyrażenia.
Do rozmowy – czy też raczej: niezbyt przyjemnej wymiany zdań – wtrąciła się Tracey, która w przeciwieństwie do swojej przyjaciółki rzadko kiedy siliła się na zachowywanie spokoju czy uprzejmości w podobnych sytuacjach, a często wręcz lubiła zaogniać spory.
– Tak, są otwarte na oścież, bo kogoś chyba nie nauczyli w domu, że się zamyka za sobą drzwi – odparła. – I to ma być ta nasza czarodziejska arystokracja?
– To może daj przykład innym i zamknij je, jak już sobie stąd pójdziesz – powiedziała z przekąsem Pansy.
– Czekaj, czekaj... – okularnica uniosła lekko dłoń. – Ty będziesz nas wypraszać z naszego dormitorium?!
– Zauważ, że to jest również moje dormitorium.

Kiedy widzę swoją twarz
W lustrze co dzień
Zastanawiam się jak
Wyglądałabym
Gdybyś obok mnie
Stał ty
Na zawsze obok mnie-e-eee...!

Ostatni dźwięk aż do złudzenia przypominał pisk niedojrzałej mandragory, który przyprawia co najmniej o omdlenie.
– Zauważyłam... a nawet usłyszałam – stwierdziła nieco złośliwie Sophie. – Ale nie masz prawa nami pomiatać.
– Pragnę przypomnieć, że to mnie wybrano na prefekta – wskazała demonstracyjnie przypiętą do szaty odznakę z wielką literą „P”.
– A ja pragnę przypomnieć, że do obowiązków prefekta nie należy wyrzucanie współlokatorów na korytarz – Sophie sparodiowała wyniosły ton Pansy, podobnie jak ona opierając dłonie na biodrach.
– Jaki znowu korytarz? Przecież możecie iść do pokoju wspólnego, nie widzę żadnego problemu.
– Jasne – burknęła Tracey. – Pomijając maluchy tłoczące się przy oknach i tłumy okupujące wszelkie możliwe miejsca do siedzenia. A do biblioteki nie wracam... – To ostatnie skierowała do stojącej przy niej Sophie.
– Ja też nie – odpowiedziała szybko, obdarzając przyjaciółkę promiennym uśmiechem.

Szybki jak znicz
Nasz romans był,
Rozstanie bolesne jak tłuczek
Uderzający w mą skroń...

– Merlinie, kiedy ona w końcu skończy się drzeć... – szeptała Tracey. Na nieszczęście jakimś cudem dosłyszała to Pansy.
– Powiedziałam już: jak wam się nie podoba, to wyjdźcie! Przynajmniej w spokoju posłucham radia. – Dodała, mówiąc jakby do samej siebie.
Chociaż z początku Sophie chciała tego uniknąć, postanowiła zrobić coś, co miało rozzłościć Parkinson i... Sama właściwie nie wiedziała, co czego to mogło jeszcze doprowadzić.
Spojrzała na Tracey. Gdy zauważyła, że ta zwróciła na nią uwagę, poruszyła wyraźnie ustami tak, jakby chciała powiedzieć „Mam plan”. Brunetka na znak zrozumienia skinęła głową.
– Jeżeli tak bardzo nie możesz znieść naszej obecności – zaczęła ruda – to wyjdziemy i nie będziemy ci przeszkadzać, ale... – tu udała zastanowienie, lecz chwilę wcześniej dokładnie przemyślała sobie, co ma powiedzieć. – Chciałabym cię tylko o coś zapytać.
Pansy wywróciła oczami.
– O co znowu?
– Mam pewną e... sprawę do Dracona. Tylko widzisz, nie mogłam go dzisiaj wypatrzyć w salonie, ale pomyślałam sobie teraz, że ty może wiesz, gdzie jest, w sumie to twój przyjaciel, z którym spędzasz dużo czasu i w ogóle... – Specjalnie kładła nacisk na sformułowania użyte w liście do Stevena.
Tak jak się spodziewała, Pansy zaczęła na nią patrzeć nie tylko z gniewem, jak wcześniej, ale również i z podejrzliwością.
– Moje relacje z Draconem to... to moja sprawa, nie twoja, więc...
– Ja nic nie sugeruję! – Sophie uniosła ręce w geście kapitulacji. – Po prostu go szukałam, nic więcej.
Pansy nie potrafiła do końca uwierzyć w słowa koleżanki z roku. Wciąż pamiętała, co powiedział Blaise kilka dni wcześniej do młodego Malfoya:
Powiesz mi, co cię łączy z naszą panną Roper?
Oczywiście Zabini często doszukiwał się spisków, tajemnic i romansów tam, gdzie nikt niczego nie ukrywał, ale nie mogła zaprzeczyć, że czarnoskóry był dobrym obserwatorem i nigdy nie wysuwał wniosków, nie mając ku temu żadnych przesłanek... Draco zawsze oglądał się za innymi dziewczynami, a Sophie, jakby nie patrzeć, należała do tych ładniejszych, choć raczej nie wzbudzała żywego zainteresowania u przedstawiciele płci przeciwnej.
– Doprawdy? A niby po co go szukałaś? – dopytywała brunetka.. – Żeby go podrywać, kiedy tego nie widzę? Zaciągnąć do schowka na miotły...?
Sophie widziała, jak z każdą sekundą Pansy złości się coraz bardziej, jak jej policzki się czerwienią, jak każdy kolejny wyraz wypowiada coraz to głośniej. Ostatnie zdanie niemalże wykrzyczała, co sprawiło, że ruda sama zaczęła się denerwować, a perspektywa rzekomego zaciągnięcia Malfoya do schowka na miotły wzbudzała u niej uczucia równie negatywne jak u Pansy.
Nie zapomniała jednak o swoim małym planie.
Teraz albo nigdy, pomyślała.
Wzięła głęboki wdech, w myślach odmierzając sekundy.
Trzy, dwa, jeden...
– Słuchaj, ja nie jestem żadną z tych twoich koleżanek, które uganiają się za Draco – odrzekła, z całych sił starając się zachować spokój. – Poza tym nie interesują mnie zajęci faceci...
Nim, dokończyła zdanie, zrobiła małą przerwę. Na kilka krótkich sekund zapadła głucha, pełna napięcia cisza, a na twarzy Sophie pojawił się szeroki, triumfalny uśmiech.
– ...Panno P.
Kolejna chwila milczenia, która była niczym cisza przed burzą. Jak moment oczekiwania na odgłos grzmotu, gdy błyskawica przecięła w oddali powietrze między chmurami a ziemią.
Błysk gniewu w oczach Pansy faktycznie mógł przypominać blask pioruna.
A jej krzyk gwałtownie zburzył panującą wokół pełną napięcia ciszę, tak jak grzmot budzi zwierzęta w środku nocy.
– Czytałaś?! – wrzasnęła. – CZYTAŁAŚ TO?! Jak... Jak mogłaś?! Ty... podła... suko! – warknęła, zaciskając pięści ze złości. Spojrzała na książki leżące na łóżku Tracey. Idealne do rzucenia w czyjąś głowę.
– Nie, nie czytałam!
Powiedziała to, zanim Pansy zdążyła chociażby sięgnąć po jedną z lektur na zaklęcia.
– Jeszcze się wypierasz?!
– Nie czytałyśmy tego – odparła Tracey, która spostrzegła, że plan Sophie, jakikolwiek on nie był, zaczął się trochę wymykać spod kontroli. – Po prostu lubimy sobie czasem posłuchać radia.

Szyyybki jak zniii-iii-iiicz...

Melinda zakończyła balladę, przeciągając ostatnią sylabę do granic możliwości. Brzmiało to owszem, efektownie, ale zarazem kaleczyło uszy bardziej niż wszystkie inne nuty tej piosenki razem wzięte.
Pansy otworzyła usta ze zdumienia. Zegar wskazywał piątą trzydzieści siedem, a to znaczyło, że audycja Bagmana trwała już siedem minut, więc Ślizgonki mogły usłyszeć na antenie treść listu, jeśli został przeczytany jako pierwszy...
– Jesteście niemożliwe – wypaliła. – Jesteście straszne, okropne, wścibskie, wredne, ja... Ja... Nienawidzę was. Powiem... Powiem o wszystkim Snape'owi, on... On tak tego nie zostawi. Zobaczycie.
Zamilkła, a wraz z nią, ku ogromnej uciesze Sophie i Tracey, Melinda Heatherhill.
Wyszła, tym razem nie zapominając o zamknięciu drzwi. Czy raczej trzaśnięciu nimi tak, by odgłos rozniósł się po całym korytarzu.
~
Krwawy Wywar, Eliksir Słodkiego Snu, ekstrakt z gałki muszkatołowej, sok z żuka, Wywar Żywej Śmierci, amortencja (na cóż mogłaby mu się jeszcze przydać?), Mikstura Odrdzewiająca, Eliksir Dezodorujący (a raczej pusta już fiolka z takim oto oznaczeniem), odtrutka na jad węża...
I, rzecz jasna, veritaserum.
Severus Snape w swojej małej spiżarni na tyłach gabinetu trzymał nie tylko cenne ingrediencje, ale też fiolki z gotowymi miksturami, które każdy nauczyciel eliksirów, opiekun domu, członek Zakonu Feniksa oraz śmierciożerca w jednym powinien posiadać. Przechowywane w odpowiednich naczyniach, od pękatych tykw, przez kolby z ciemnego szkła, aż do małych, przezroczystych, wąskich fioleczek.
Takich jak ta wypełniona bezbarwnym, klarownym wywarem, zwanym przez niektórych Eliksirem Prawdy.
Schował ją do kieszeni. Lepiej, żeby nikt inny – a w szczególności Umbridge – nie odkrył przez przypadek jej istnienia.
Każdy przecież ma prawo do własnych sekretów.
Severus wyszedł z gabinetu, zamykając zaklęciem drzwi. W pewnym sensie okłamał Umbridge, mówiąc, iż nie jest specjalistą od zaklęć. Posługiwanie się różdżką było dla niego rzeczą naturalną, tak samo jak warzenie eliksirów.
Niestety, miał okazję boleśnie przekonać się na własnej skórze o tym, że talent do magii nie wystarczy, by zostać szczęśliwym człowiekiem. Czy chociażby człowiekiem, który może żyć spokojnie, nie obawiając się nagłej (lub co gorsza, długiej i pełnej cierpienia) śmierci, który cieszy się szacunkiem, mieszka w przyzwoitej okolicy i nie zaprząta sobie głowy wojną i powierzonymi zadaniami, od których zależy życie tysięcy ludzi, czarodziejów i mugoli, Brytyjczyków i obcokrajowców, rodziców i dzieci, mężczyzn i...
Kobiet. Tej, na której zależało mu najbardziej, nie udało mu się uratować. Plan zawiódł, a historia życia Lily Potter zakończyła się w sposób, którego nikt wcześniej nie był w stanie przewidzieć.
To ona miała przeżyć, a przeżył Harry.
Chłopiec, Który Przeżył.
Namacalny dowód na to, że gdzieś, kiedyś na świecie żyła rudowłosa Lily, która pewnego dnia dowiedziała się, że jest czarownicą, choć nikt w jej rodzinie nie pałał się magią.
Lily Evans, dziewczynka, która zaprzyjaźniła się z małym Severusem, chłopcem osamotnionym, wyśmiewanym przez inne dzieci, zarówno mugolskie, jak i te o nadnaturalnych zdolnościach.
Chłopcem, który potrafił używać różdżki, poznał tajniki sporządzania silnych eliksirów, lecz nawet jako dorosły mężczyzna nie nauczył się, jak zatrzymać przy sobie ukochaną.
A ona uciekła.
Uciekła z Potterem, wyszła za niego, zamieszkała w tej przeklętej Dolinie Godryka z mężem i irytująco podobnym do niego synkiem, który zapewne siedział teraz z Granger i Weasleyami przed kominkiem w pokoju wspólnym Gryffindoru.
A potem uciekła po raz drugi, na zawsze opuszczając świat żywych.
To nie tak miało się skończyć.
Aż zbyt dobrze zapamiętał moment, gdy ujrzał jej ciało, lecz nie było już w nim Lily, choć jeszcze przez chwilę, gdy mógł dotknąć jej skóry, zatopić palce w płomiennorudych włosach, z nadzieją głupca doszukiwał się iskierki życia w pięknych, zielonych oczach. Nie liczyło się już dla niego to, czy to będzie Lily Evans, czy Lily Potter, czy będzie go kochała, czy uzna za zdrajcę, wzgardzi nim tak, jak wiele razy robił to James i jego godni pożałowania kompani, którzy jak na złość od niespełna dwóch lat nieustannie przypominali o sobie Severusowi.
Nie potrzebował wiele czasu na to, by zrozumieć, co wydarzyło się tamtej nocy, gdy, jak mówiono, mały chłopczyk pokonał najpotężniejszego czarnoksiężnika w Wielkiej Brytanii, o ile nie na całym świecie, co wcale nie znaczyło, że zdążył się pogodzić z bolesną prawdą. Nie, nigdy nie potrafił zaakceptować faktu, że Lily – Evans, Potter, co to za różnica? – odeszła i żaden czar, żadne starania nie mogły przywrócić jej dawnego życia.
Jedyny, w niewielkim stopniu pocieszający, fakt był taki, że to dzięki jej ofierze Czarny Pan na kilkanaście lat odszedł w zapomnienie, a Harry Potter otrzymał moc, która miała mu pozwolić ostatecznie pokonać Lorda Voldemorta.
Snape robił wszystko, co mógł, by śmierć Lily nie stała się kolejną bezsensowną i rozpaczliwą próbą uratowania bliskiej osoby. Obiecał sobie, że mimo wszystko będzie chronił jej jedynego syna, nawet jeśli ten miał się stać niemalże idealną kopią swojego ojca.
Przyrzekł również w duchu, że nigdy nie zapomni o Lily Evans.
Zawsze starał się mieć w pobliżu jakąś pamiątkę z nią związaną: zdjęcie schowane w szufladzie nauczycielskiego biurka, białą lilię w wazonie w gabinecie, niegdyś błyszczący nowością miedziany kociołek, który kupiła mu w prezencie przed rozpoczęciem drugiej klasy, gdy ten stary, cynowy, zaczął rdzewieć, a także wiele innych przedmiotów, które dla osób nieznających ich historii nie stanowiły żadnej szczególnej wartości. Pomimo tego raczej nie zostawiał starych pamiątek na wierzchu, w razie jakby któryś z uczniów przez nieuwagę coś strącił, schował, wyrzucił, traktując jako śmieć, lub co gorsza – zaczął rozpowiadać plotki, a te w Hogwarcie rozchodziły się chyba szybciej od światła. Miał już zbyt dużo problemów na głowie, by zajmować się jeszcze wścibskimi uczniami wypytujących o jego rzekomą kochankę. W zupełności wystarczało mu użeranie się w pierwszakami wypytującymi o to, czy jest wampirem.
Kilka dni temu popełnił jednak błąd, stawiając na biurku w sali lekcyjnej przedmiot, jedną z jego najcenniejszych pamiątek po Lily, wyglądającą w towarzystwie innych znajdujących się tam narzędzi aż nazbyt zwyczajnie. Gdyby jednak ktoś dowiedział się, czym była naprawdę, poznał historię tej rzeczy, tego, jak dostała się w ręce Severusa, w najlepszym wypadku Mistrz Eliksirów zostałby uznany za wariata, gdyż już samo gromadzenie wszelkich możliwych przedmiotów związanych ze zmarłą ukochaną nieco odbiegało od normy, nawet wśród czarodziejów, a wręcz zakrawało na swojego rodzaju obsesję.
Jak dotąd, Snape doskonale ukrywał prawdę o przechowywanych „skarbach”, tak samo jak wszelkie uczucia, chowając je pod maską chłodu i obojętności, co zresztą przychodziło mu z łatwością. Nigdy nie był tak otwarty na ludzi jak chociażby Syriusz Black, nie dzielił się z całym światem każdym szczegółem swojego życia jak James Potter ani nie chciał pomagać wszystkim dookoła i służyć radą jak Remus Lupin. Przez lata nauczył się żyć w samotności i nie narzucać się niepotrzebnie nikomu swoją obecnością. Raczej nie odczuwał potrzeby zwierzania się ze zmartwień i problemów, bo i tak nie było na świecie nikogo, kto chciałby go wysłuchać. Miał tylko Lily, a i ją stracił przez jedną głupią, ale tragiczną w skutkach decyzję.
Później też popełnił mnóstwo błędów, choć może nie aż tak wielkich, bo nikt poza nim nie powinien z ich powodu ucierpieć, chociaż... Już raz boleśnie przekonał się o swojej pomyłce, a historia lubi się powtarzać.
Jedna z pamiątek po Lily zniknęła bez śladu. Dokładnie ta, która kilka dni wcześniej towarzyszyła mu w czasie zajęć, zajmując zaszczytne miejsce na blacie hebanowego biurka. Nie w szufladzie, nie na półce w gabinecie, ale właśnie tam, na widoku, zaraz obok miejsca, gdzie uczniowie składali ukończone prace. Co najgorsze, była to pamiątka, która jednocześnie stanowiła klucz do pilnie strzeżonego przez Snape'a sekretu i, gdyby ktoś poznał jej prawdziwe pochodzenie, mogłaby poważnie zagrozić reputacji profesora, a także jego dalszej tajnej działalności, pozbawiając Zakon Feniksa ważnego sprzymierzeńca oraz niezastąpionego szpiega w szeregach Voldemorta.
Severus nie od razu dostrzegł jej brak, pochłonięty obowiązkami wynikającymi z przynależności do Zakonu (wliczając w to przygotowywanie eliksiru tojadowego dla wilkołaka Remusa), a także wypełnianiem momentami kompletnie absurdalnych życzeń Dolores Umbridge. Gdy jednak zauważył, że cennego dla niego przedmiotu nie ma przy nim, natychmiast zaczął gorączkowe poszukiwania. Przeczesywał kilkakrotnie całą salę, gabinet, a nawet spiżarnię*, lecz po zgubie nie pozostał żaden ślad. W ciągu następnych dni dla pewności zaglądał ponownie w te same miejsca, a także inne, coraz mniejsze, ciemniejsze i dziwniejsze zakamarki lochów, ale mimo usilnych starań nie znalazł niczego godnego uwagi. Podejrzewał, że jeden z jego najcenniejszych „skarbów” mógł trafić w ręce któregoś z uczniów, pomyślał nawet o konkretnych osobach. Szukał jednak sposobu, by sprawdzić swoje przypuszczenia, nie wzbudzając niczyjego zainteresowania.
Jak na ironię, świetny pomysł podsunęła mu Umbridge, która zwykła raczej go zadręczać i dokładać mu pracy, niż pomagać.
I tym razem zjawiła się, by dać mu jakieś nowe zajęcie, lecz przy okazji nieświadomie zaserwowała mu jak na tacy rozwiązanie problemu, nad którym właśnie się zastanawiał.
A była nim ta mała fioleczka wypełniona przezroczystą substancją, spoczywająca spokojnie w dłoni Severusa. Veritaserum. Podawanie go uczniom było w Hogwarcie surowo zabronione, ale... skoro Umbridge może naginać zasady, to czemu nie on? Nawet jeśli ktoś by się o tym dowiedział, Dumbledore zapewne przymknie na to oko. Za bardzo go sobie cenił, za bardzo potrzebował, by narazić go na problemy w ministerstwie przez jeden występek, zważywszy na to, że odpowiednio przyrządzone i dawkowane veritaserum w najmniejszym stopniu nie wpływa na zdrowie. Snape wolał złamać jedną z reguł, niż pozwolić, by jego sekret wyszedł na jaw, prawdopodobnie rozpoczynając tym samym kolejną falę niefortunnych zdarzeń.
– Panie profesorze! – zawołał dziewczęcy głos pełen frustracji.
Szesnastoletnia brunetka z zielono-srebrną odznaką prefekta na piersi szybkim krokiem weszła do gabinetu swojego opiekuna, nie zaczekawszy nawet na jego pozwolenie po tym, jak zapukała.
Severus szybko ukrył fiolkę w zaciśniętej dłoni.
– Panno Parkinson... – zaczął.
– Chodzi o Roper i Davis, ja już... – wtrąciła podniesionym tonem.
– Nie teraz, panno Parkinson – przerwał. – Proszę przyjść, jak już panna trochę... ochłonie – polecił – i nie wchodzić do mojego gabinetu bez wyraźnego pozwolenia – wycedził przez zęby.
– Dobrze, panie profesorze – odparła już nieco spokojniej i wyszła.
Snape głośno wypuścił powietrze z ust. Momentami miał dość pracy z młodzieżą. Dzieciaki z roku na rok stawały się coraz bardziej denerwujące, gorzej wychowane i wścibskie. Ale, jakby nie patrzeć, nauczanie było dla niego ostatnią namiastką normalnego życia. Gdyby nie to, pewnie cały rok tkwiłby w zamkniętym dla gości domu na Spinner's End, a kontakty ze światem ograniczałyby się jedynie do czytania gazet i posiedzeń Zakonu. Jednak póki co, Szkoła Magii i Czarodziejstwa była w pewnym sensie jego domem i nie wyobrażał sobie, żeby miał go w najbliższym czasie opuszczać na dłużej niż dwa miesiące letnich wakacji.
Rozprostował palce dłoni, chwilę wcześniej zaciśniętej w pięść. Jeszcze raz spojrzał na fiolkę veritaserum. Wiedział doskonale, jak zamierza ją wykorzystać w ciągu kilku najbliższych dni, nie bacząc na szkolne regulaminy, a tym bardziej na wymysły Wielkiego Inkwizytora.
Cel uświęca środki, jak mawiają mugole.


____
*Swoich włosów, niestety, nie przeczesał, choć bardzo by mu się to przydało. O ich umyciu już nie wspominając. (Bardzo chciałam to napisać, a że nie do końca oddaje powagę sytuacji, zamieszczam to w przypisie.)


___________________
Rozdział miał być stosunkowo krótki, może taki jak pierwszy, a wyszedł najdłuższy ze wszystkich czterech. Ale nie narzekam :)
Ostatnia scena może trochę nie bardzo się udała, zresztą samo stwierdzenie "opis uczuć Snape'a" brzmi dla mnie paradoksalnie. Chociaż myślę, że całość tak strasznie znowu nie wyszła. Niestety, obiecani bliźniacy się nie pojawili i wydaje mi się, że skończy się tak, że pojawią się tylko w scenie ucieczki z Hogwartu... Lepsze to niż nic ;)

Swoją drogą, też się śmialiście na tej scenie z listem? :D

2 komentarze:

  1. Cudeńko. Uśmiałam się. Chociaż, badziej od tej całej sytuacji z listem, rozśmieszyło mnie to:
    "W zupełności wystarczało mu użeranie się w pierwszakami wypytującymi o to, czy jest wampirem." Lub przypis o włosach Severusa :) Ale, swoją drogą, to... biedny Snape :( Choć... w sumie to jakoś nigdy go nie lubiłam... A, według mnie, opis jego uczuć wyszedł całkiem fajnie, to swoją drogą.
    Kocham Twoje porównania, są takie... hm, wyjątkowe.
    Gratuluję pomysłu z radiem. Ładnie wpasowuje się w magiczny świat :)
    Aha, i podoba mi się jeszcze to, że opisujesz zdarzenia z różnych perspektyw, np. jak początkowo pisałaś o małym Puchonie.
    Więc, cóż, pozdrawiam i życzę weny :)

    OdpowiedzUsuń



Obserwatorzy