Ostatni
uczniowie wylęgli się na podziemny korytarz, oświetlony
zielonkawymi płomieniami świec stojących na srebrnych żyrandolach.
W przeciwieństwie do wyższych pięter zamku, tu ściany nie były w
całości pokryte obrazami w przeróżnych kształtach, rozmiarach i
kolorystyce. Jeden z nielicznych wiszących w lochu portretów
przedstawiał żyjącą w czternastym wieku czarownicę w czarnej
tiarze w wyjątkowo szerokim rondem i kotem w ramionach. Jego sierść
wyglądała jak czarny aksamit i zapewne również w dotyku
przypominała miękki materiał. Na pierwszy rzut oka obraz wcale nie
wyglądał na zaczarowany, dopiero później w słabym świetle
dostrzegalne stawały się delikatne ruchy bladej dłoni głaszczącą
sierść zwierzęcia. Kobieta zdawała się emanować niesamowitym
spokojem, lecz każdy, kto już kilka razy spotkał na swojej drodze
jej podobiznę, musiał przyznać, że to stwierdzenie było bardzo
dalekie od prawdy.
Dwunastoletni
Puchon, mały nawet jak na swój wiek, jako ostatni z klasy opuścił
salę eliksirów, nerwowo ściskając w dłoniach cynowy kociołek.
Po tym, co chwilę wcześniej usłyszał od profesora Snape'a, nawet
nie próbował opanowywać drżenia rąk. Według niego był
beztalenciem, ogromnym beztalenciem, zwłaszcza po tym, aż zniszczył
niemające chociaż roku kryształowe fiolki. Bał się, że rodzice
nie dadzą mu kolejnych kilku galeonów na zakup nowych, a wtedy
Snape pewnie nie przepuści go z eliksirów. Zostanie na drugi rok,
tata zabierze mu kieszonkowe, a o obiecanej miotle chłopiec mógł
sobie co najwyżej pomarzyć. A Snape jeszcze bardziej będzie go
nienawidził.
To
straszne, co się może stać przez kilka fiolek, pomyślał.
Przykląkł
na wilgotnej podłodze. Męczyło go ciągłe trzymanie ciężkawego
kociołka, więc otworzył torbę, by jeszcze raz, tym razem nie w
takim pośpiechu, w jakim opuszczał salę, schować naczynie w
środku.
Nagle
wrzasnął.
Spojrzał
na ścianę. Widząc ogień, krzyknął niemalże instynktownie.
Dotarło do niego tylko tyle, że obraz się pali.
Bo,
istotnie, płomienie na płótnie się pojawiły.
Czarownica
głaszcząca chwilę wcześniej czarnego kocura przeniosła się
kilka metrów dalej, gdzie, jak założył autor drugiego dzieła,
dwoje mugoli chwyciło ją za ramiona i zaprowadziło na stos ku
wyraźnej uciesze tłumu dookoła.
Ogień
buchnął, wiedźma dziko wrzasnęła, wieśniacy zaczęli wiwatować,
poddenerwowany Puchon spanikował i poślizgnął się na posadzce,
wypuszczając kociołek z rąk. Dopiero gdy po raz drugi zerknął w
stronę płomieni, zorientował się, że są one tylko i wyłącznie
na malowane.
Średniowieczna
czarownica wciąż krzyczała, ale, ku ogromnemu zdziwieniu młodego
czarodzieja, jej wrzaski stopniowo przeradzały się w śmiech.
Przez
chwilę siedział nieruchomo, z otwartymi ustami wpatrując się w
obraz kobiety, która płonęła już niecałe dwie minuty i nadal
się śmiała. Przypomniał sobie jednak, że zaraz musi zjawić się
na lekcji transmutacji u profesor McGonagall, a każdy w Hogwarcie
wiedział, że na jej zajęcia lepiej przychodzić punktualnie.
Pospiesznie wcisnął kociołek do torby, otrzepał ubrudzoną z tyłu
szatę i pobiegł przez zamkowe lochy w kierunku najbliższych
schodów.
Nawet
nie zauważył idącej z naprzeciwka niskiej kobiety w puchatym,
różowym swetrze, choć w pogrążonym w półmroku korytarzu
spowitym zieloną poświatą zaczarowanych żyrandoli wyglądała jak
ubrany w strój narciarski albinos wśród półnagich dzikich
Indian. Ani trochę nie zwalniając, wpadł na nauczycielkę obrony
przed czarną magią.
–
P-przepraszam, pani p-prof-fesor Umbridge... – wyjąkał.
Kobieta
zgromiła go wzrokiem, lecz zaraz po tym uśmiechnęła się do
chłopca serdecznie.
–
Ależ oczywiście, nie ma się czym przejmować. Wyglądasz na
przestraszonego, czy ktoś ci dokuczył? – Spytała, licząc na
możliwość ukarania któregoś ze starszych uczniów. Uważała, że
niektórzy z nich sprawiają zdecydowanie zbyt dużo kłopotów.
Ale
chłopiec pokręcił głową.
–
N-nie, t-to dlat-tego, że na eliksir-rach stłukłem f-fiolki i
n-nie zaliczyłem p-pracy, a p-pot-tem ten ob-braz...
–
Obraz?
–
T-ten obraz – Puchon wskazał wciąż płonący na płótnie stos.
Tym
razem czarownica zaśmiała się tak głośno, że zarówno Umbridge,
jak i stojący obok niej chłopiec odruchowo zatkali uszy. Jednak
profesor nie zamierzała tracić ani chwili na poskramianie
namalowanej wiedźmy i, zostawiając małego czarodzieja samego,
ruszyła przed siebie, choć sama najchętniej nigdy nie zapuszczała
się w podziemne, mroczne korytarze.
Puchon,
gdy tylko Umbridge skończyła z nim rozmawiać, znów zaczął biec
w stronę schodów, zwracając tym razem większą uwagę na to, czy
przypadkiem na jego drodze nie stoi żaden człowiek... czy też
cokolwiek innego. Odetchnął z ulgą, kiedy spostrzegł, że
nauczycielka od chwili wskazania jej „płonącego” obrazu nie
zwróciła na niego najmniejszej uwagi. Cieszył się, że nie
złościła się na niego z powodu jego wcześniejszej
nieostrożności. Co wcale nie znaczyło, że chłopiec poczuł ulgę.
Musiał jeszcze dotrzeć na czas do sali transmutacji, a potem
napisać list do rodziców, w którym namówiłby ich do przysłania
mu kompletu nowych fiolek ze sklepu na Pokątnej... Wolał już nie
zastanawiać się nad tym, co zrobi, jeśli mama i tata ich mu nie
kupią. Wbiegł na marmurowe schody prowadzące na parter. Gdy
znalazł się w przestronnym i jasnym korytarzu, od razu poczuł się
lepiej. Zwłaszcza, że z daleka dojrzał dwóch kolegów z
Hufflepuffu, z którymi dzielił dormitorium.
Dolores
Umbridge natomiast z pewnością nie była w dobrym nastroju.
Jeszcze. Wiedziała, że poczuje się znacznie lepiej, gdy uda jej
się wypełnić postawiony sobie cel tej wizyty w zimnych lochach,
które doskonale pamiętała jeszcze z czasów, kiedy sama uczyła
się w Szkole Magii i Czarodziejstwa.
Przechodząc
obok obrazu z płonącą Wendeliną Dziwaczną, bo tak nazywaną ową
czarownicę, machnęła szybko różdżką, wypowiadając cicho
formułę zaklęcia:
–
Silencio.
Mugolscy
wieśniacy skończyli wiwatować, a do uszu nauczycielki nie
dobiegały już śmiechy ani krzyki Wendeliny. Żadna z namalowanych
postaci zdawała się nie przejmować skutkami zaklęcia, gdyż
wszyscy wciąż otwierali usta w niemym okrzyku radości, choć nikt
nie był w stanie wydobyć z siebie dźwięku.
Niska
kobieta, nie oglądając się za siebie, pewnym krokiem przeszła
przez ciemny korytarz, aż zatrzymała się przed drzwiami
prowadzącymi do sali eliksirów. Zapukała z czystej uprzejmości,
choć była przekonana, że z racji pełnionej w szkole roli
Wielkiego Inkwizytora ma prawo wejść do środka bez uprzedzenia.
–
Proszę – rozległ się cichy, aczkolwiek stanowczy głos.
Dolores
otworzyła drzwi. Zanim jeszcze przekroczyła próg sali, poczuła
nieprzyjemny, a do tego intensywny zapach spalenizny.
– Co
tu się stało? – wypaliła.
Profesor
Snape przenosił właśnie stos wypracowań uczniów do swojego
gabinetu, kiedy usłyszał pukanie do drzwi. Sądził, że to
Krukonka siedząca wcześniej przy oknie przyszła po zostawiony w
klasie płaszcz. Zdziwił się nieco, widząc zatem w drzwiach
nauczycielkę obrony przed czarną magią.
–
Witam, profesor
Umbridge – przywitał się chłodno, ignorując wcześniejsze
pytanie. Tak jak podczas rozmowy z uczniami i tym razem tytuł
naukowy czarownicy wypowiedział z wyraźną pogardą w głosie.
Miał
wiele powodów, by nie lubić stojącej przed nim kobiety. Jednym z
nich był fakt, że sam od kilkunastu lat ubiegał się o zajmowaną
przez nią posadę, a ona... Delikatnie mówiąc, nie nadawała się
do tej pracy. W dodatku znalazła się w Hogwarcie tylko i wyłącznie
dlatego, że polecił ją sam minister magii, Korneliusz Knot.
Dyrektor Dumbledore musiał przystać na tę propozycję, ponieważ
nie było innych kandydatów na to stanowisko.
W ten
sposób pierwszego września rozpoczęła się z dnia na dzień
przybierająca na sile dyktatura Dolores Umbridge (oraz, rzecz jasna,
ministerstwa, które reprezentowała), z czasem mianowanej Wielkim
Inkwizytorem Hogwartu.
Prowadzone
przez nią zajęcia ograniczały się do wskazania rozdziału
okropnie nudnego i mocno mijającego się z prawdą podręcznika,
gdzie nie wspomniano ani słowem o skutecznych metodach walki oraz
zastosowaniu przydatnych uroków. Kiedy jeden z Gryfonów spytał,
czy będą ćwiczyć na lekcji zaklęcia obronne potrzebne na
egzaminach praktycznych, nauczycielka od razu stwierdziła, że ci,
którzy dostatecznie dobrze opanują wiedzę teoretyczną, w
„kontrolowanych warunkach egzaminacyjnych” będą w stanie
poprawnie wykonać zadanie.
– To
tak jakby stwierdzić, że ten, kto pozna zasady piłki nożnej i
przeczyta jakąś książkę o technice kopania, od razu trafi do
Barcelony – trafnie skomentował to na przerwie po pierwszych
zajęciach Dean Thomas.
Koledzy
popatrzyli się wtedy na niego dziwnie, nie rozumiejąc, co z tym ma
wspólnego jakieś hiszpańskie miasto. Czarodzieje nie mieli
najmniejszego pojęcia o piłce nożnej. Jedynie Harry, który
podobnie jak Dean wychował się w otoczeniu mugoli, zrozumiał, co
chłopak miał na myśli.
– To
znaczy, to tak, jakbyś po przeczytaniu „Quidditcha przez wieki”
stał się drugim Krumem albo Zamojskim – Harry postanowił
wyjaśnić to, mówiąc o typowo czarodziejskiej dyscyplinie sportu,
quidditchu.
Zazwyczaj
jednak komentarze dotyczące lekcji prowadzonych przez Dolores
Umbridge oraz jej osoby były znacznie bardziej obraźliwe.
Severus
Snape, nawet pomimo kilku drobnych podobieństw co do postawy wobec
uczniów, również niechętnie przebywał w towarzystwie „różowej
ropuchy”, jak mówili o niej niektórzy młodzi czarodzieje.
–
Dzień dobry, profesorze Snape – powiedziała, tym razem bez
przerażająco słodkiego uśmiechu, którym obdarzała
podopiecznych. – Och, doprawdy, nie może pan
czegoś z tym zrobić? – Zatkała sobie nos chusteczką.
– Ja specjalizuję się w eliksirach, nie w zaklęciach – odrzekł
spokojnie.
– To nie pan jakichś... magicznych perfum?
– Uwarzenie eliksiru dezodorującego zajęłoby mi kilka godzin –
oznajmił, po czym dodał: – może pani otworzyć drzwi, szybciej
się wywietrzy.
Umbridge zgromiła go wzrokiem. Nie cierpiała, gdy ktoś próbował
podważać jej autorytet, a Severus Snape do grona tych osób
należał.
– Z
całym szacunkiem, ale myślę, że ta rozmowa nie powinna zostać
podsłuchana.
– Czyli nie przyszła pani z wizytacją? – Spytał, udając lekko
zdziwionego.
Odkąd Umbridge objęła funkcję Wielkiego Inkwizytora, otrzymała
również prawo do obserwowania i oceniania pracy innych nauczycieli,
a w końcu do zdecydowania, które z nich nie powinno dalej uczyć w
Hogwarcie. Co prawda po stwierdzeniu, że Snape dobrze wykonuje swoje
obowiązki nie pojawiała się już w jego sali, lecz nadal
wizytowała profesor Trelawney, wykładającą wróżbiarstwo, oraz
Hagrida, ponieważ uznała, że należy ich wkrótce zastąpić.
Musiała tylko zdecydować, które z nich jako pierwsze pożegna się
ze stanowiskiem.
Snape jednak zastanawiał się, co mogło się stać, skoro profesor
Umbridge zjawia się w sali eliksirów w czasie krótkiej przerwy
między zajęciami, skoro nie ma zamiaru zostać na kolejnych
zajęciach.
– Ta sprawa jest hm... dość delikatna...
– Proszę otworzyć drzwi – nalegał Snape – znam się na
czarach na tyle, by zadbać o to, by żaden dźwięk nie wydostał
się na zewnątrz.
Machnął różdżką, bezgłośnie poruszając ustami. Nauczycielka
nadal stała pośrodku sali z karykaturalnie poważną miną. Snape,
widząc, że nie ma zamiaru otworzyć drzwi, machnął drugi raz, tym
razem bardziej zamaszyście, robiąc to, od czego wzbraniała się
kobieta.
– Proszę usiąść – wymamrotał, a sam zajął miejsce za
biurkiem.
– Naprawdę, myślę, że... – zaczęła, zerkając ukradkiem na
korytarz, gdzie powoli zaczęli schodzić się uczniowie z siódmej
klasy, którzy za kilka minut mieli zacząć lekcje eliksirów.
– Nikt nas nie usłyszy – syknął Severus, zirytowany
niedowiarstwem Umbridge.
– Jak pan uważa – westchnęła, dając za wygraną.
Rzeczywiście, przykry zapach palonej gumy stał się mniej
wyczuwalny, za to nastolatkowie stojący na zewnątrz zaczęli
zatykać nosy. – Przejdźmy do rzeczy. Ile czasu zajmuje uwarzenie
kociołka veritaserum?
Opiekuna Slytherinu zaskoczyło to pytanie, lecz starał się tego
nie okazywać i, nadal mówiąc nadzwyczaj spokojnym tonem,
odpowiedział:
– Około trzech tygodni. Jednak jego stosowanie jest...
– Doskonale wiem, kiedy jego stosowanie jest niedozwolone,
profesorze Snape. Sama brałam udział w tworzeniu tej ustawy –
przerwała Dolores.
– Nie wątpię. Ale pragnąłbym dodać, że kilka składników to
rzadko spotykane i drogie substancje, do tego wymagają uprzedniego
przygotowania...
– Zapłacę, a dla pana postaram się o premię z ministerstwa –
oznajmiła. – O ile, oczywiście, zostanie to między nami.
– Nie interesują mnie pieniądze od pani przełożonego –
powiedział. – A tak w ogóle, na co pani cały kociołek
veritaserum? Zamierza pani przesłuchiwać całą Wielką Brytanię?
– Proszę nie żartować, profesorze Snape, bo w tym roku Hogwart
na zawsze opuści jedna osoba więcej – zagroziła. - Mały
kociołek – dodała po chwili – może być dwójka.
– Myślę, że jedynka powinna pani całkowicie wystarczyć –
odparł. – Z dawką nie ma co przesadzać, bo zamiast eliksiru
prawdy otrzyma pani truciznę, która tak pomiesza w mózgach tych
ludzi, że nie wypowiedzą już ani słowa.
Starał
się, aby jego głos brzmiał tak groźnie, jak tylko się da. W
najmniejszym stopniu nie podobał mu się pomysł Umbridge. Wiedział,
że ona ma jakiś plan, plan związany ze szkołą, oczywiście. Dla
Wizengamotu, czarodziejskiego sądu, pracowali specjaliści od zaklęć
i magicznych substancji, którzy pod kontrolą ministerstwa
sporządzali żądane ilości eliksirów. Tam zawsze mieli
veritaserum pod ręką, choć nie zawsze z niego korzystano. Mała
fiolka wystarczyła pewnie nawet na kilka miesięcy, gdyż
wystarczyły jedynie trzy krople tej srebrzystej cieczy, by przez
czas trwania rozprawy zeznający nie był w stanie wypowiedzieć ani
jednego kłamstwa...
W Hogwarcie podawanie eliksiru prawdy uczniom zostało surowo
zabronione, tak samo jak stosowanie kar cielesnych, lecz Snape
doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że Umbridge dzięki swoim
przywilejom mogła obejść prawie wszystkie zasady panujące w
szkole. Pozostało pytanie: komu ona chce podać veritaserum?
Oby nie Potterowi, pomyślał. Nie przepadał za nim, uważał
go za denerwującego i leniwego ucznia, który przecenia swoje
możliwości, ale... Wiedział, że musi odstawić na bok swoje
uprzedzenia. Harry posiadał informacje, których Umbridge pod żadnym
pozorem nie mogła odkryć. Tak samo dzieci Weasleyów oraz Hermiona
Granger, choć ona była na tyle inteligentna, by nawet pod wpływem
eliksiru uciec od odpowiedzi.
Ale Potter... To całkiem inna sprawa. Nieważne, jak bardzo go nie
znosił, musiał zadbać o jego bezpieczeństwo. Przyrzekł to sobie,
gdy tylko dowiedział się o tym, że Lily, matka Harry'ego, którą
znał od dziecka, poświęciła swoje życie, by ratować chłopca od
śmierci z rąk Lorda Voldemorta...
Severus starał się odpędzić od siebie przykre wspomnienia. Nie
chciał w tym momencie myśleć o Lily. Nie przy Umbridge.
– Niech będzie jedynka – stwierdziła po chwili namysłu.
Mężczyzna skinął głową.
– Dobrze. Porozmawiam z panią jutro. Jeśli okaże się, że
będzie brakowało jakichś składników, będę potrzebował, za
pozwoleniem, skorzystać z sieci Fiuu i kupić potrzebne ingrediencje
na Pokątnej.
– Po co mi pan to mówi? – Napuszyła się nauczycielka. –
Przecież ma pan swój kominek.
– Chciała pani, żeby załatwić całą sprawę dyskretnie. Z tego
co wiem, wszystkie kominki w szkole są kontrolowane przez
ministerstwo. – Było to rzecz jasna, kolejnym przejawem kontroli
Umbridge oraz Knota nad szkołą, tak jak sprawdzanie treści listów
czy przeróżne zakazy i dekrety.
– Tak, ministerstwo kontroluje szkolną sieć Fiuu – odparła. –
Nikt bez uprzedniego zezwolenia nie ma prawa opuścić murów
szkoły... Spróbuję coś na to poradzić – westchnęła. –
Proszę przyjść jutro do mojego gabinetu o godzinie czwartej po
południu – oznajmiła.
– Dobrze – przytaknął.
Kobieta uśmiechnęła się triumfalnie, odzwierciedlając swoje
zadowolenie. Już zrobiła kilka kroków w stronę drzwi, zza których
spoglądali na nią zaciekawieni uczniowie, gdy nagle ponownie
odwróciła się do Mistrza Eliksirów.
– Ach, zapomniałabym – zaszczebiotała swoim słodkim głosikiem.
– Czy...?
– Nie teraz – przerwał jej Snape. – Nie wiem, czy pani
zauważyła, ale przerwa się skończyła. Sądzę, że uczniowie z
niecierpliwością czekają na to, aż pani zaszczyci ich swoją
obecnością i przygotuje dla nich kolejną pouczającą i
wartościową lekcję – odrzekł lodowatym tonem, pozwalając sobie
na wyczuwalną nutę ironii w swojej wypowiedzi. Doskonale zdawał
sobie bowiem sprawę z tego, że kilka pięter wyżej młodzi
czarodzieje hucznie świętują każdą minutę spędzoną bez
znienawidzonej pani profesor.
Umbridge po raz kolejny w ciągu kilku krótkich minut poczuła się
do głębi urażona. Miała wielką nadzieję, że Snape się nie
mylił i faktycznie żaden z uczniów nie był w stanie usłyszeć
tej rozmowy. Nie mogła sobie pozwolić na to, by widzieli, jak inni
nauczyciele podważają autorytet jej, zaraz po dyrektorze
najważniejszej osoby w Hogwarcie.
Chociaż ostatnimi czasy wydawało się, że Dolores posiada w szkole
władzę większą niż sam Albus Dumbledore.
Z podniesionym czołem opuściła salę eliksirów, z tak samo
poważną miną, z jaką wchodziła do środka. Siódmoklasiści
rozstąpili się, robiąc przejście nauczycielce, choć w
rzeczywistości większość z nich wycofała się tylko po to, by
zatuszować niekontrolowany wybuch śmiechu na widok kobiety, której
poza przedstawiała się komicznie, biorąc pod uwagę jej niski
wzrost, różowy, puchaty sweterek oraz niesforne, brązowe loczki
okalające jej twarz, przypominające włosy małego dziecka.
Przez stłumione chichoty nikt nie zwrócił uwagi na to, że dziwne
brzęczenie w uszach nastolatków ucichło, gdy po opuszczeniu przez
Umbridge sali profesor Snape machnął różdżką, zdejmując
rzucone wcześniej zaklęcie.
Ruszył w stronę biurka, a za nim poszli uczniowie, kładąc na
zajmowanych przez siebie ławkach i krzesłach torby.
– Wasze eliksiry stoją na stole – skinął głową w kierunku
mebla nieopodal tablicy, na której po chwili pojawiła się
instrukcja sporządzania wywaru. – Pod koniec lekcji proszę
złożyć na moje biurko podpisane fiolki z próbkami mikstur. Do
roboty.
Podczas gdy nastolatkowie kolejno zabierali ze stolika swoje
kociołki, profesor, do zakończenia zajęć nie wypowiadając już
ani słowa więcej, usiadł na swoim obitą czarną skórą krześle.
Tym razem nie zaprzątał sobie głowy bacznym obserwowaniem uczniów,
wytykaniem błędów i karaniem za najcichsze rozmowy.
Nie zastanawiał się nawet zbytnio nad tym, w jakim celu Umbridge
chciała wykorzystać veritaserum.
Nie mógł, gdyż przez cały ten czas nie mógł przestać myśleć
o pewnej osobie.
O Lily Potter, która dla Severusa na zawsze pozostała uroczą Lily
Evans.
~
Pokój wspólny Slytherinu, jak każdego popołudnia, był
przepełniony, zwłaszcza w pobliżu okien, gdzie najmłodsi z
zachwytem wpatrywali się w pływające w jeziorze olbrzymie
kałamarnice. Pierwszoroczniacy przepychali się, tłocząc się przy
szybach zdecydowanie zbyt wąskich dla tak dużej grupy miłośników
podwodnych stworzeń.
Przed kominkami z kolei zebrali się trzecioklasiści, którzy
podczas zajęć z opieki nad magicznymi stworzeniami mieli okazję
przez równą godzinę odczuwać na własnej skórze wczesnowiosenne
przymrozki.
– Nie wiem, czy to był dobry pomysł – westchnęła wyraźnie
niezadowolona Tracey. – Może pójdziemy do biblioteki? Nie mam
ochoty stać tu jak kretynka, ściskając w rękach te wszystkie
książki.
Sophie spojrzała na przyjaciółkę z politowaniem.
– Po kilku ostatnich dniach mam dość przesiadywania w bibliotece.
O, popatrz, tu jest wolne!
Wskazała stolik przy ścianie, ustawiony z dala od wszelkich
atrakcji salonu Ślizgonów. Wręcz przeciwnie: właśnie nad nim
wisiała część tablicy ogłoszeń zajęta przez regulaminy,
dekrety, a także notatki woźnego Filcha na tematy, które nikogo
poza nim nie interesowały.
Dwa fotele pozostawały wolne, trzeci zajmował pewien chłopak.
Siedział przygarbiony, pochylając się nad rozłożoną na blacie
książką, więc Sophie była w stanie dostrzec jego czarne, lekko
nastroszone włosy, jednak to w zupełności wystarczyło, by
dziewczyna go rozpoznała. Gdy tylko zobaczyła znajomą czuprynę,
ochoczo podbiegła do stolika, ciągnąc za sobą Tracey.
– Cześć, Teodorze! – Przywitała się radośnie. – Możemy –
szarpnęła ramię okularnicy, która jak dotąd chowała się za
plecami przyjaciółki – się przysiąść?
Chłopak uniósł lewą dłoń, dając do zrozumienia, że muszą
zaczekać kilka sekund. Krótką chwilę później skończył lekturę
ostatniej strony rozdziału, po czym zamknął książkę i z
westchnieniem ulgi oparł się o miękki tył fotela.
– Wybaczcie, ale właściwie te dwa miejsca są już zajęte... –
oznajmił przepraszającym tonem.
– Przez kogo? – odburknęła Tracey, którą noszenie ciężkich
ksiąg zaczynało przyprawiać o ból mięśni.
– Dosłownie przed minutą – dobrze, może dwiema – przyleciała
tu Hazelle i poprosiła, żebym przypilnował miejsc przy tym stole,
bo ona zaraz przyjdzie z chłopakiem czy kimś tam innym...
Teodora nie interesowało zbytnio to, kim konkretnie ma się okazać
towarzysz blondynki, chociaż był zdziwiony, gdy Tavish, która
rzadko kiedy odłącza się od swoich rozszczebiotanych towarzyszek,
nalegała, by pozwolić jej usiąść w miejscu, gdzie nikt z grona
jej znajomych się nie pojawia. Z tego, czego zdążył się o niej
dowiedzieć przez cztery lata, w ciągu których przebywała w
Hogwarcie, lubiła chwalić się koleżankom wszystkim, czym tylko
mogła, a zwłaszcza nowymi partnerami, o ile to określenie dotyczy
osób, z którymi raz w życiu wypiła kufel piwa kremowego w Trzech
Miotłach.
Gdyby nie to, że w domu Nottów nauczono go szlacheckich manier oraz
uprzejmości, zwłaszcza wobec kobiet (a dokładniej czarownic
czystej krwi), zapomniałby o prośbach Hazelle i pozwoliłby dwóm
koleżankom z roku zająć miejsca przy stoliku, gdyż nie za bardzo
podobała mu się perspektywa spędzenia popołudnia w towarzystwie
blondynki i jej nowego chłopaka, rozprawiających o kompletnych
głupotach (na przykład o delikatnych zmianach we fryzurze Frankiego
z Fatalnych Jędz) i obsypujących się niewyobrażalnie tandetnymi
komplementami, przeplatanych drobnymi uszczypliwymi uwagami na temat
znienawidzonych przez Ślizgonów ludzi („Wiesz, kochanie,
wszystkie szlamy razem wzięte nigdy nie będą tak piękne jak ty”).
Mimo to wolał już przecierpieć kilkadziesiąt minut, siedząc w
towarzystwie zauroczonych nastolatków, niż pójść do swojego
dormitorium i narażać się na przebywanie sam na sam z Zabinim lub
Malfoyem.
– Szkoda – odparła zawiedziona Sophie.
– Tylko teraz mi nie mów, że mam taszczyć te cegły z powrotem
na czwarte piętro – jęknęła Tracey, spoglądając na ciężkie
tomy.
– Przecież już ci powiedziałam, że nie wracam do biblioteki –
przypomniała ruda. – Najwyżej pójdziemy do dormitorium.
– A jeśli Pansy... – zaczęła brunetka.
– Nie martw się – szepnęła przyjaciółka. – Siedzi tam –
odwróciła głowę, wskazując sofę przed największym kominkiem.
Było to ulubione miejsce Malfoya i jego świty, jednak tym razem
wśród Pansy, Milicenty oraz goryli zabrakło Dracona, co należało
do dość osobliwych zjawisk w salonie Ślizgonów.
Tracey skinęła głową, zadowolona z tego, że Parkinson będzie
przez dłuższy czas zajęta czymś innym, niż przeszkadzaniem im w
pisaniu wypracowania z zaklęć. Zwłaszcza, że relacje dziewcząt
od pewnego czasu znacznie oziębły.
Przyjaciółki szybko pożegnały się z Teodorem, po czym,
przeciskając się przez między fotelami i uczniami zmierzającymi w
różne strony, udały się w stronę dormitoriów. Po drodze Tracey
o mało co nie wpadła na idącą w przeciwnym kierunku Hazelle,
która rozmawiała z Draconem Malfoyem i z tego, co usłyszała
brunetka, wywnioskowało, że podobnie jak ona chce uniknąć
towarzystwa Pansy, lecz nie dowiedziała się, dlaczego, gdyż prędko
słowa blondynki zagłuszyły okrzyki radości jakiegoś
drugoklasisty, który wygrał kolejną partię eksplodującego
durnia.
Sophie i Tracey w końcu dotarły do drugiego, składającego się z
kamiennej framugi w kształcie łuku, wyjścia z salonu prowadzącego
na oświetlony pochodniami korytarz. Skierowały się lewo, gdzie
znajdowały się przejścia do dormitoriów dziewcząt. Pokonały
kilka niskich, kamiennych stopni, nie wyczuwając istniejącej przed
nimi magicznej bariery. Założono ją podczas zakładania szkoły,
by chłopcy oraz mężczyźni nie mogli odwiedzać sypialni młodych
czarownic. W każdym z hogwarckich domów zabezpieczenie to wyglądało
nieco inaczej – w Slytherinie miało postać zaczarowanej ściany
przed schodami, która działała podobnie do mugolskiego lustra
weneckiego. Podczas gdy kobiety zwykle nawet nie zdawały sobie
sprawy z jej obecności, dla osobników płci męskiej była barierą
nieprzekraczalną, a także widzialną. Postrzegali ją jak ogromne
lustro, w którym mogli zobaczyć siebie i znajdujący się za ich
plecami niemalże identyczny korytarz prowadzący do dormitoriów
chłopców, lecz pozbawiony podobnych zabezpieczeń.
Sophie stanęła pod dębowymi drzwiami, na których wisiała
posrebrzana tabliczka z napisem „Piąty rok”. Wyglądały
dokładnie tak samo, jak drzwi prowadzące do dormitorium Dracona, z
tą różnicą, że klamka znajdowała się po przeciwnej stronie.
Ruda nacisnęła ją, lecz ktoś wcześniej zatrzasnął zamek. W ten
sposób zaznaczano, że sypialnia jest w danym momencie pusta.
Zamykanie drzwi w ten sposób w czarodziejskim świecie nie dawało
bowiem żadnej ochrony przed włamywaczami, gdyż można było je
otworzyć jednym prostym zaklęciem, którego nauczano już w
pierwszej klasie Hogwartu. Sophie wyciągnęła więc różdżkę z
kieszeni i, wykonując odpowiedni ruch nadgarstkiem, wyszeptała jego
formułę:
– Alohomora.
Weszły do środka. W dormitorium piątoklasistek, tak jak wszystkich
innych Ślizgonów, dominowały zieleń i srebro. Wnętrze
wyglądałoby identycznie jak sypialnia chłopców, gdyby nie dosyć
spora, staroświecka, lecz idealnie komponująca się z wystrojem
średniowiecznego zamku toaletka, a także plakaty na ścianach. O
ile nad łóżkiem Sophie nie zabrakło zdjęcia z całą drużyną
Harpii z Holyhead, to nieopodal wisiała podobizna uśmiechającego
się sztucznie Gilderoya Lockharta, który zaczął energicznie
machać do Sophie i Tracey. U boku sławnego kilka lat wcześniej
pisarza stały dwie pełne radości dziewczynki w prostych,
czarodziejskich szatach podobnych do tych noszonych w Hogwarcie. U
dołu arkusza widniał napis „Dla Pansy i Milicenty”, a zaraz pod
nim zamaszysty autograf Lockharta.
Tracey z głośnym westchnieniem ulgi położyła na swoim łóżku
niesione przez pół Hogwartu ciężkie tomiszcza, a sama usiadła
zaraz obok. Sophie natomiast sięgnęła do szafki, z której wyjęła
świeżą butelkę atramentu oraz kilka zwojów pergaminu i odłożyła
je na stół. Później sięgnęła ręką do stojącego na blacie
radioodbiornika, włączając ostatnio odbieraną stację. Z głośnika
zaczęły się wydobywać ostatnie nuty powolnej ballady. Brunetka
spojrzała błagalnym wzrokiem na przyjaciółkę.
– Sou, przecież wiesz, że ja nie potrafię niczego napisać przy
muzyce... – jęknęła.
– A ja wręcz przeciwnie, Trace. Zresztą i tak zawsze wychodzi na
to, że pół wypracowania piszę za ciebie.
– Nieprawda! – Żachnęła się okularnica. – Ja tylko...
Proszę cię czasem o pomoc, kiedy nie jestem do końca pewna, co mam
napisać.
– Oczywiście – zaśmiała się ruda.
W tej samej chwili w pokoju rozbrzmiał melodyjny głos radiowego
spikera:
– Witajcie, drogie słuchaczki radia Romantyczna Wiedźma! Z tej
strony wasz ukochany Steven Bagman...
Przyjaciółki wymieniły zdziwione spojrzenia.
– Sophie...
– To nie ja! – Wypaliła, zanim Tracey zdążyła dokończyć
zdanie. Ruda zerwała się z łóżka, by zmienić stację, jednak
brunetka zatrzymała ją w połowie drogi, chwytając za ramię.
– Posłuchaj – nie puszczając ręki przyjaciółki, przytknęła
palec do ust. Sophie niezbyt chętnie ustąpiła i opadła na miękki
materac. - To może być zabawne.
– ...Zatem nadeszła pora, by jak co tydzień przeczytać listy
od przecudownych słuchaczek naszej stacji – ciągnął Bagman
swoim uwodzicielskim tonem, który zapewne robił niemałe wrażenie
na spragnionych miłości fankach Romantycznej Wiedźmy. – Na
dobry początek otworzę kopertę, która, przyznam szczerze, pachnie
przepięknie. Doprawdy szkoda, że nie możecie poczuć tego aromatu
świeżej lawendy...
Steven wyciągnął list i po chwili przeczytał jego treść, w
niektórych momentach trochę za mocno podkreślając emocje autorki.
Wiadomość brzmiała następująco:
Drogi Stevenie!
Jestem pod wrażeniem tego, ilu czarownicom już pomogłeś. Długo
zwlekałam z napisaniem tego listu, ale teraz wiem, że Twoja rada
jest mi naprawdę potrzebna.
Mam przyjaciela. Spędzamy razem dużo czasu i świetnie się
rozumiemy. Jest bardzo przystojny, dobrze wychowany, pochodzi z
szanowanej rodziny... Już od dawna mi się podobał, jednak
wcześniej myślałam, że to zwykłe zauroczenie i po jakimś czasie
mi przejdzie. Ale tak się nie stało.
Marzę o tym, żeby stał się dla mnie kimś więcej niż
przyjacielem, lecz boję się, że on nie odwzajemnia moich uczuć i
nigdy nie zechce ze mną być... To znaczy, czasem idziemy gdzieś
razem albo się przytulimy, ale wiem, że on cały czas ugania się
za innymi, nawet za moimi koleżankami...
Źle się z tym czuję. Nie mam pojęcia, co robić. Boję się,
że ze mną jest coś nie tak.
Proszę, pomóż.
Panna P
– Cóż, moja droga Panno P, nie ciebie pierwszą spotyka taki
problem. Nie musisz więc przejmować się tym, że jest z tobą coś
nie tak. Co więcej, z tego, co napisałaś, wynika, że z pewnością
jesteś ważną osobą dla twojego przyjaciela, a to, że ugania się
za innymi... – zachichotał. – To naturalne, że ludzie
reagują, gdy spotkają kogoś atrakcyjnego na swojej drodze, zapewne
i tobie się to zdarzało. Poza tym chłopak, o którym piszesz, ma
prawo spotykać się z innymi, chodzić na randki, zwłaszcza, jeśli
nie wie, co do niego czujesz. Wydaje mi się, że należysz do osób
raczej nieśmiałych, ale jeżeli faktycznie zależy ci na twoim
przyjacielu, powinnaś częściej wysyłać mu różne sygnały
wyrażające twoją sympatię, a w końcu, gdy nadejdzie dobry
moment, może podczas wspólnego spaceru, wyznać swoje uczucia. –
Tu zrobił długą, jak na radiowe standardy, przerwę, a Sophie
mogłaby przysiąc, że się uśmiechnął. – Och, zapomniałbym!
Nasza droga Panna P napisała jeszcze postscriptum.
Ponownie sięgnął po list, by odczytać tekst widniejący pod
podpisem:
PS Moglibyście puszczać więcej Melindy Heatherhill? Uwielbiam
jej niesamowity głos.
– Tak... Co prawda nie odpowiadam za to, jaką muzykę serwują
naszym uroczym słuchaczkom moi koledzy, ale biorę sobie do serca
wszelkie prośby i sugestie. Zatem nim odpowiem na kolejny list,
zapraszam do posłuchania utworu „Szybki jak znicz” z najnowszej,
wydanej pod koniec zeszłego roku płyty wspomnianej Melindy
Heatherhill, zatytułowanej „Zamrożony płomień”.
Bagman umilkł, a z głośników zaczęły wydobywać się pierwsze
nuty ballady. Na początku było słychać pojedyncze uderzenia o
struny harfy, chwilę później dołączyły skrzypce. Melodia grana
w tonacji molowej, co miało wskazywać na smutny charakter utworu.
Trudno się temu dziwić, bo prawie wszystkie piosenki nadawane na
antenie Romantycznej Wiedźmy opowiadały o nieszczęśliwej miłości
albo niespełnionych marzeniach.
– Trace, może lepiej to wyłączmy – zaproponowała Sophie. –
Już się dość nasłuchałam tej jędzy Melindy.
– Ja też, ale...
– Ale co?
Ruda kręciła gałką, aż w końcu natrafiła na refren jednego ze
starych przebojów Fatalnych Jędz.
– No... ten list.
Przerwała, czekając, aż gitarzysta skończy wyjątkowo głośną i
skomplikowaną solówkę. Również Sophie się nie odzywała, choć
z całkiem innego powodu, o czym świadczyło chociażby radosne
stukanie placami o blat w rytm muzyki.
– Czy ty też myślisz o tym samym, co ja? – Dokończyła Tracey,
gdy kapela powtarzała refren przy akompaniamencie samej perkusji.
Spojrzała przy tym wymownie na nowy plakat Melindy Heatherhill z
najnowszego numeru „Czarownicy” wiszący... przy łóżku Pansy,
zaraz obok zdjęcia z Lockhartem.
Sophie zdążyła jedynie z uśmiechem kiwnąć głową, gdy do
dormitorium wpadła – dosłownie! – panna Parkinson we własnej
osobie. W pośpiechu wbiegła do środka, nie domykając nawet drzwi
wejściowych, i pomknęła ku radiu (co niezbyt spodobało się
Sophie, która po raz pierwszy od dłuższego czasu mogła w
jako-takim spokoju posłuchać muzyki, która trafiała w jej gusta).
Miejsce energicznych muzyków natychmiast zajęła aż nazbyt kobieca
Melinda Heatherhill oraz kwartet smyczkowy i harfista, którzy nie
obchodzili żadnego z fanów śpiewającej wiedźmy.
Gdy Pansy dobrała się do odbiornika, akurat rozpoczął się refren
tej romantycznej i ckliwej ballady, której tytuł wcześniej podał
Steven Bagman, a to oznaczało ponadprzeciętnie wysoką liczbę
długich i przeraźliwie wysokich (a nieraz fałszywych) dźwięków
wydobywających się z gardła Melindy.
Szybki jak znicz
Nasz romans był...!
Nim obejrzałam się
Nie było cię już...
– Pansy, co to ma znaczyć? – spytała nieco zdezorientowana
Sophie. – Wlatujesz do pokoju, biegniesz jak wariatka do radia...
– Ćśś...! – uciszyła ją Ślizgonka. – Teraz nadają
bardzo, bardzo, bardzo ważną dla mnie audycję, na którą o mało
co się nie spóźniłam – dodała oschłym, lodowatym tonem.
Sophie i Tracey wymieniły porozumiewawcze spojrzenia.
Nie by-yyy-yyyło cię ju-uż...
– Dobrze, ale nie musisz puszczać na cały regulator jęków tej
starej wiedźmy – Sophie z trudem powstrzymywała się od zatkania
uszu albo – co było zresztą bardziej skutecznym rozwiązaniem –
rzucenia zaklęcia wyciszającego. Mimo wszystko starała się
zachować pozory uprzejmości.
Nie, nie, nie, nie, nie...!
Słowa wyśpiewywane przez chórek (swoją drogą, bardziej
utalentowany od samej wokalistki), choć dotyczyły zupełnie czegoś
innego, zdawały się w pewnym sensie potwierdzać to, co powiedziała
czerwonowłosa.
– Sama nie jesteś lepsza – syknęła Pansy. – Jeśli ci się
coś nie podoba, to drzwi są otwarte – zamaszystym gestem wskazała
na wyjście z dormitorium. Drzwi były otwarte, i to w jak
najbardziej dosłownym znaczeniu tego wyrażenia.
Do rozmowy – czy też raczej: niezbyt przyjemnej wymiany zdań –
wtrąciła się Tracey, która w przeciwieństwie do swojej
przyjaciółki rzadko kiedy siliła się na zachowywanie spokoju czy
uprzejmości w podobnych sytuacjach, a często wręcz lubiła
zaogniać spory.
– Tak, są otwarte na oścież, bo kogoś chyba nie nauczyli w
domu, że się zamyka za sobą drzwi – odparła. – I to ma być
ta nasza czarodziejska arystokracja?
– To może daj przykład innym i zamknij je, jak już sobie stąd
pójdziesz – powiedziała z przekąsem Pansy.
– Czekaj, czekaj... – okularnica uniosła lekko dłoń. – Ty
będziesz nas wypraszać z naszego dormitorium?!
– Zauważ, że to jest również moje dormitorium.
Kiedy widzę swoją twarz
W lustrze co dzień
Zastanawiam się jak
Wyglądałabym
Gdybyś obok mnie
Stał ty
Na zawsze obok mnie-e-eee...!
Ostatni dźwięk aż do złudzenia przypominał pisk niedojrzałej
mandragory, który przyprawia co najmniej o omdlenie.
– Zauważyłam... a nawet usłyszałam – stwierdziła nieco
złośliwie Sophie. – Ale nie masz prawa nami pomiatać.
– Pragnę przypomnieć, że to mnie wybrano na prefekta –
wskazała demonstracyjnie przypiętą do szaty odznakę z wielką
literą „P”.
– A ja pragnę przypomnieć, że do obowiązków prefekta nie
należy wyrzucanie współlokatorów na korytarz – Sophie
sparodiowała wyniosły ton Pansy, podobnie jak ona opierając dłonie
na biodrach.
– Jaki znowu korytarz? Przecież możecie iść do pokoju
wspólnego, nie widzę żadnego problemu.
– Jasne – burknęła Tracey. – Pomijając maluchy tłoczące
się przy oknach i tłumy okupujące wszelkie możliwe miejsca do
siedzenia. A do biblioteki nie wracam... – To ostatnie skierowała
do stojącej przy niej Sophie.
– Ja też nie – odpowiedziała szybko, obdarzając przyjaciółkę
promiennym uśmiechem.
Szybki jak znicz
Nasz romans był,
Rozstanie bolesne jak tłuczek
Uderzający w mą skroń...
– Merlinie, kiedy ona w końcu skończy się drzeć... – szeptała
Tracey. Na nieszczęście jakimś cudem dosłyszała to Pansy.
– Powiedziałam już: jak wam się nie podoba, to wyjdźcie!
Przynajmniej w spokoju posłucham radia. – Dodała, mówiąc jakby
do samej siebie.
Chociaż z początku Sophie chciała tego uniknąć, postanowiła
zrobić coś, co miało rozzłościć Parkinson i... Sama właściwie
nie wiedziała, co czego to mogło jeszcze doprowadzić.
Spojrzała na Tracey. Gdy zauważyła, że ta zwróciła na nią
uwagę, poruszyła wyraźnie ustami tak, jakby chciała powiedzieć
„Mam plan”. Brunetka na znak zrozumienia skinęła głową.
– Jeżeli tak bardzo nie możesz znieść naszej obecności –
zaczęła ruda – to wyjdziemy i nie będziemy ci przeszkadzać,
ale... – tu udała zastanowienie, lecz chwilę wcześniej dokładnie
przemyślała sobie, co ma powiedzieć. – Chciałabym cię tylko o
coś zapytać.
Pansy wywróciła oczami.
– O co znowu?
– Mam pewną e... sprawę do Dracona. Tylko widzisz, nie mogłam go
dzisiaj wypatrzyć w salonie, ale pomyślałam sobie teraz, że ty
może wiesz, gdzie jest, w sumie to twój przyjaciel, z
którym spędzasz dużo czasu i w ogóle... –
Specjalnie kładła nacisk na sformułowania użyte w liście do
Stevena.
Tak jak się spodziewała, Pansy zaczęła na nią patrzeć nie tylko
z gniewem, jak wcześniej, ale również i z podejrzliwością.
– Moje relacje z Draconem to... to moja sprawa, nie twoja, więc...
– Ja nic nie sugeruję! – Sophie uniosła ręce w geście
kapitulacji. – Po prostu go szukałam, nic więcej.
Pansy nie potrafiła do końca uwierzyć w słowa koleżanki z roku.
Wciąż pamiętała, co powiedział Blaise kilka dni wcześniej do
młodego Malfoya:
– Powiesz mi, co cię łączy z naszą panną Roper?
Oczywiście Zabini często doszukiwał się spisków, tajemnic i
romansów tam, gdzie nikt niczego nie ukrywał, ale nie mogła
zaprzeczyć, że czarnoskóry był dobrym obserwatorem i nigdy nie
wysuwał wniosków, nie mając ku temu żadnych przesłanek... Draco
zawsze oglądał się za innymi dziewczynami, a Sophie, jakby nie
patrzeć, należała do tych ładniejszych, choć raczej nie
wzbudzała żywego zainteresowania u przedstawiciele płci
przeciwnej.
– Doprawdy? A niby po co go szukałaś? – dopytywała brunetka..
– Żeby go podrywać, kiedy tego nie widzę? Zaciągnąć do
schowka na miotły...?
Sophie widziała, jak z każdą sekundą Pansy złości się coraz
bardziej, jak jej policzki się czerwienią, jak każdy kolejny wyraz
wypowiada coraz to głośniej. Ostatnie zdanie niemalże wykrzyczała,
co sprawiło, że ruda sama zaczęła się denerwować, a perspektywa
rzekomego zaciągnięcia Malfoya do schowka na miotły wzbudzała u
niej uczucia równie negatywne jak u Pansy.
Nie zapomniała jednak o swoim małym planie.
Teraz albo nigdy, pomyślała.
Wzięła głęboki wdech, w myślach odmierzając sekundy.
Trzy, dwa, jeden...
– Słuchaj, ja nie jestem żadną z tych twoich koleżanek, które
uganiają się za Draco – odrzekła, z całych sił starając się
zachować spokój. – Poza tym nie interesują mnie zajęci
faceci...
Nim, dokończyła zdanie, zrobiła małą przerwę. Na kilka krótkich
sekund zapadła głucha, pełna napięcia cisza, a na twarzy Sophie
pojawił się szeroki, triumfalny uśmiech.
– ...Panno P.
Kolejna chwila milczenia, która była niczym cisza przed burzą. Jak
moment oczekiwania na odgłos grzmotu, gdy błyskawica przecięła w
oddali powietrze między chmurami a ziemią.
Błysk gniewu w oczach Pansy faktycznie mógł przypominać blask
pioruna.
A jej krzyk gwałtownie zburzył panującą wokół pełną napięcia
ciszę, tak jak grzmot budzi zwierzęta w środku nocy.
– Czytałaś?! – wrzasnęła. – CZYTAŁAŚ TO?! Jak... Jak
mogłaś?! Ty... podła... suko! – warknęła, zaciskając pięści
ze złości. Spojrzała na książki leżące na łóżku Tracey.
Idealne do rzucenia w czyjąś głowę.
– Nie, nie czytałam!
Powiedziała to, zanim Pansy zdążyła chociażby sięgnąć po
jedną z lektur na zaklęcia.
– Jeszcze się wypierasz?!
– Nie czytałyśmy tego – odparła Tracey, która spostrzegła,
że plan Sophie, jakikolwiek on nie był, zaczął się trochę
wymykać spod kontroli. – Po prostu lubimy sobie czasem posłuchać
radia.
Szyyybki jak zniii-iii-iiicz...
Melinda zakończyła balladę, przeciągając ostatnią sylabę do
granic możliwości. Brzmiało to owszem, efektownie, ale zarazem
kaleczyło uszy bardziej niż wszystkie inne nuty tej piosenki razem
wzięte.
Pansy otworzyła usta ze zdumienia. Zegar wskazywał piątą
trzydzieści siedem, a to znaczyło, że audycja Bagmana trwała już
siedem minut, więc Ślizgonki mogły usłyszeć na antenie treść
listu, jeśli został przeczytany jako pierwszy...
– Jesteście niemożliwe – wypaliła. – Jesteście straszne,
okropne, wścibskie, wredne, ja... Ja... Nienawidzę was. Powiem...
Powiem o wszystkim Snape'owi, on... On tak tego nie zostawi.
Zobaczycie.
Zamilkła, a wraz z nią, ku ogromnej uciesze Sophie i Tracey,
Melinda Heatherhill.
Wyszła, tym razem nie zapominając o zamknięciu drzwi. Czy raczej
trzaśnięciu nimi tak, by odgłos rozniósł się po całym
korytarzu.
~
Krwawy Wywar, Eliksir Słodkiego Snu, ekstrakt z gałki
muszkatołowej, sok z żuka, Wywar Żywej Śmierci, amortencja (na
cóż mogłaby mu się jeszcze przydać?), Mikstura Odrdzewiająca,
Eliksir Dezodorujący (a raczej pusta już fiolka z takim oto
oznaczeniem), odtrutka na jad węża...
I, rzecz jasna, veritaserum.
Severus Snape w swojej małej spiżarni na tyłach gabinetu trzymał
nie tylko cenne ingrediencje, ale też fiolki z gotowymi miksturami,
które każdy nauczyciel eliksirów, opiekun domu, członek Zakonu
Feniksa oraz śmierciożerca w jednym powinien posiadać.
Przechowywane w odpowiednich naczyniach, od pękatych tykw, przez
kolby z ciemnego szkła, aż do małych, przezroczystych, wąskich
fioleczek.
Takich jak ta wypełniona bezbarwnym, klarownym wywarem, zwanym przez
niektórych Eliksirem Prawdy.
Schował ją do kieszeni. Lepiej, żeby nikt inny – a w
szczególności Umbridge – nie odkrył przez przypadek jej
istnienia.
Każdy przecież ma prawo do własnych sekretów.
Severus wyszedł z gabinetu, zamykając zaklęciem drzwi. W pewnym
sensie okłamał Umbridge, mówiąc, iż nie jest specjalistą od
zaklęć. Posługiwanie się różdżką było dla niego rzeczą
naturalną, tak samo jak warzenie eliksirów.
Niestety, miał okazję boleśnie przekonać się na własnej skórze
o tym, że talent do magii nie wystarczy, by zostać szczęśliwym
człowiekiem. Czy chociażby człowiekiem, który może żyć
spokojnie, nie obawiając się nagłej (lub co gorsza, długiej i
pełnej cierpienia) śmierci, który cieszy się szacunkiem, mieszka
w przyzwoitej okolicy i nie zaprząta sobie głowy wojną i
powierzonymi zadaniami, od których zależy życie tysięcy ludzi,
czarodziejów i mugoli, Brytyjczyków i obcokrajowców, rodziców i
dzieci, mężczyzn i...
Kobiet. Tej, na której zależało mu najbardziej, nie udało mu się
uratować. Plan zawiódł, a historia życia Lily Potter zakończyła
się w sposób, którego nikt wcześniej nie był w stanie
przewidzieć.
To ona miała przeżyć, a przeżył Harry.
Chłopiec, Który Przeżył.
Namacalny dowód na to, że gdzieś, kiedyś na świecie żyła
rudowłosa Lily, która pewnego dnia dowiedziała się, że jest
czarownicą, choć nikt w jej rodzinie nie pałał się magią.
Lily Evans, dziewczynka, która zaprzyjaźniła się z małym
Severusem, chłopcem osamotnionym, wyśmiewanym przez inne dzieci,
zarówno mugolskie, jak i te o nadnaturalnych zdolnościach.
Chłopcem, który potrafił używać różdżki, poznał tajniki
sporządzania silnych eliksirów, lecz nawet jako dorosły mężczyzna
nie nauczył się, jak zatrzymać przy sobie ukochaną.
A ona uciekła.
Uciekła z Potterem, wyszła za niego, zamieszkała w tej przeklętej
Dolinie Godryka z mężem i irytująco podobnym do niego synkiem,
który zapewne siedział teraz z Granger i Weasleyami przed kominkiem
w pokoju wspólnym Gryffindoru.
A potem uciekła po raz drugi, na zawsze opuszczając świat żywych.
To nie tak miało się skończyć.
Aż zbyt dobrze zapamiętał moment, gdy ujrzał jej ciało, lecz nie
było już w nim Lily, choć jeszcze przez chwilę, gdy mógł
dotknąć jej skóry, zatopić palce w płomiennorudych włosach, z
nadzieją głupca doszukiwał się iskierki życia w pięknych,
zielonych oczach. Nie liczyło się już dla niego to, czy to będzie
Lily Evans, czy Lily Potter, czy będzie go kochała, czy uzna za
zdrajcę, wzgardzi nim tak, jak wiele razy robił to James i jego
godni pożałowania kompani, którzy jak na złość od niespełna
dwóch lat nieustannie przypominali o sobie Severusowi.
Nie potrzebował wiele czasu na to, by zrozumieć, co wydarzyło się
tamtej nocy, gdy, jak mówiono, mały chłopczyk pokonał
najpotężniejszego czarnoksiężnika w Wielkiej Brytanii, o ile nie
na całym świecie, co wcale nie znaczyło, że zdążył się
pogodzić z bolesną prawdą. Nie, nigdy nie potrafił zaakceptować
faktu, że Lily – Evans, Potter, co to za różnica? – odeszła i
żaden czar, żadne starania nie mogły przywrócić jej dawnego
życia.
Jedyny, w niewielkim stopniu pocieszający, fakt był taki, że to
dzięki jej ofierze Czarny Pan na kilkanaście lat odszedł w
zapomnienie, a Harry Potter otrzymał moc, która miała mu pozwolić
ostatecznie pokonać Lorda Voldemorta.
Snape robił wszystko, co mógł, by śmierć Lily nie stała się
kolejną bezsensowną i rozpaczliwą próbą uratowania bliskiej
osoby. Obiecał sobie, że mimo wszystko będzie chronił jej
jedynego syna, nawet jeśli ten miał się stać niemalże idealną
kopią swojego ojca.
Przyrzekł również w duchu, że nigdy nie zapomni o Lily Evans.
Zawsze starał się mieć w pobliżu jakąś pamiątkę z nią
związaną: zdjęcie schowane w szufladzie nauczycielskiego biurka,
białą lilię w wazonie w gabinecie, niegdyś błyszczący nowością
miedziany kociołek, który kupiła mu w prezencie przed rozpoczęciem
drugiej klasy, gdy ten stary, cynowy, zaczął rdzewieć, a także
wiele innych przedmiotów, które dla osób nieznających ich
historii nie stanowiły żadnej szczególnej wartości. Pomimo tego
raczej nie zostawiał starych pamiątek na wierzchu, w razie jakby
któryś z uczniów przez nieuwagę coś strącił, schował,
wyrzucił, traktując jako śmieć, lub co gorsza – zaczął
rozpowiadać plotki, a te w Hogwarcie rozchodziły się chyba
szybciej od światła. Miał już zbyt dużo problemów na głowie,
by zajmować się jeszcze wścibskimi uczniami wypytujących o jego
rzekomą kochankę. W zupełności wystarczało mu użeranie się w
pierwszakami wypytującymi o to, czy jest wampirem.
Kilka dni temu popełnił jednak błąd, stawiając na biurku w sali
lekcyjnej przedmiot, jedną z jego najcenniejszych pamiątek po Lily,
wyglądającą w towarzystwie innych znajdujących się tam narzędzi
aż nazbyt zwyczajnie. Gdyby jednak ktoś dowiedział się, czym była
naprawdę, poznał historię tej rzeczy, tego, jak dostała się w
ręce Severusa, w najlepszym wypadku Mistrz Eliksirów zostałby
uznany za wariata, gdyż już samo gromadzenie wszelkich możliwych
przedmiotów związanych ze zmarłą ukochaną nieco odbiegało od
normy, nawet wśród czarodziejów, a wręcz zakrawało na swojego
rodzaju obsesję.
Jak dotąd, Snape doskonale ukrywał prawdę o przechowywanych
„skarbach”, tak samo jak wszelkie uczucia, chowając je pod maską
chłodu i obojętności, co zresztą przychodziło mu z łatwością.
Nigdy nie był tak otwarty na ludzi jak chociażby Syriusz Black, nie
dzielił się z całym światem każdym szczegółem swojego życia
jak James Potter ani nie chciał pomagać wszystkim dookoła i służyć
radą jak Remus Lupin. Przez lata nauczył się żyć w samotności i
nie narzucać się niepotrzebnie nikomu swoją obecnością. Raczej
nie odczuwał potrzeby zwierzania się ze zmartwień i problemów, bo
i tak nie było na świecie nikogo, kto chciałby go wysłuchać.
Miał tylko Lily, a i ją stracił przez jedną głupią, ale
tragiczną w skutkach decyzję.
Później też popełnił mnóstwo błędów, choć może nie aż tak
wielkich, bo nikt poza nim nie powinien z ich powodu ucierpieć,
chociaż... Już raz boleśnie przekonał się o swojej pomyłce, a
historia lubi się powtarzać.
Jedna z pamiątek po Lily zniknęła bez śladu. Dokładnie ta, która
kilka dni wcześniej towarzyszyła mu w czasie zajęć, zajmując
zaszczytne miejsce na blacie hebanowego biurka. Nie w szufladzie, nie
na półce w gabinecie, ale właśnie tam, na widoku, zaraz obok
miejsca, gdzie uczniowie składali ukończone prace. Co najgorsze,
była to pamiątka, która jednocześnie stanowiła klucz do pilnie
strzeżonego przez Snape'a sekretu i, gdyby ktoś poznał jej
prawdziwe pochodzenie, mogłaby poważnie zagrozić reputacji
profesora, a także jego dalszej tajnej działalności, pozbawiając
Zakon Feniksa ważnego sprzymierzeńca oraz niezastąpionego szpiega
w szeregach Voldemorta.
Severus nie od razu dostrzegł jej brak, pochłonięty obowiązkami
wynikającymi z przynależności do Zakonu (wliczając w to
przygotowywanie eliksiru tojadowego dla wilkołaka Remusa), a także
wypełnianiem momentami kompletnie absurdalnych życzeń Dolores
Umbridge. Gdy jednak zauważył, że cennego dla niego przedmiotu nie
ma przy nim, natychmiast zaczął gorączkowe poszukiwania.
Przeczesywał kilkakrotnie całą salę, gabinet, a nawet spiżarnię*,
lecz po zgubie nie pozostał żaden ślad. W ciągu następnych dni
dla pewności zaglądał ponownie w te same miejsca, a także inne,
coraz mniejsze, ciemniejsze i dziwniejsze zakamarki lochów, ale mimo
usilnych starań nie znalazł niczego godnego uwagi. Podejrzewał, że
jeden z jego najcenniejszych „skarbów” mógł trafić w ręce
któregoś z uczniów, pomyślał nawet o konkretnych osobach. Szukał
jednak sposobu, by sprawdzić swoje przypuszczenia, nie wzbudzając
niczyjego zainteresowania.
Jak na ironię, świetny pomysł podsunęła mu Umbridge, która
zwykła raczej go zadręczać i dokładać mu pracy, niż pomagać.
I tym razem zjawiła się, by dać mu jakieś nowe zajęcie, lecz
przy okazji nieświadomie zaserwowała mu jak na tacy rozwiązanie
problemu, nad którym właśnie się zastanawiał.
A była nim ta mała fioleczka wypełniona przezroczystą substancją,
spoczywająca spokojnie w dłoni Severusa. Veritaserum.
Podawanie go uczniom było w Hogwarcie surowo zabronione, ale...
skoro Umbridge może naginać zasady, to czemu nie on? Nawet jeśli
ktoś by się o tym dowiedział, Dumbledore zapewne przymknie na to
oko. Za bardzo go sobie cenił, za bardzo potrzebował, by narazić
go na problemy w ministerstwie przez jeden występek, zważywszy na
to, że odpowiednio przyrządzone i dawkowane veritaserum w
najmniejszym stopniu nie wpływa na zdrowie. Snape wolał złamać
jedną z reguł, niż pozwolić, by jego sekret wyszedł na jaw,
prawdopodobnie rozpoczynając tym samym kolejną falę niefortunnych
zdarzeń.
– Panie profesorze! – zawołał dziewczęcy głos pełen
frustracji.
Szesnastoletnia brunetka z zielono-srebrną odznaką prefekta na
piersi szybkim krokiem weszła do gabinetu swojego opiekuna, nie
zaczekawszy nawet na jego pozwolenie po tym, jak zapukała.
Severus szybko ukrył fiolkę w zaciśniętej dłoni.
– Panno Parkinson... – zaczął.
– Chodzi o Roper i Davis, ja już... – wtrąciła podniesionym
tonem.
– Nie teraz, panno Parkinson – przerwał. – Proszę przyjść,
jak już panna trochę... ochłonie – polecił – i nie wchodzić
do mojego gabinetu bez wyraźnego pozwolenia – wycedził przez
zęby.
– Dobrze, panie profesorze – odparła już nieco spokojniej i
wyszła.
Snape głośno wypuścił powietrze z ust. Momentami miał dość
pracy z młodzieżą. Dzieciaki z roku na rok stawały się coraz
bardziej denerwujące, gorzej wychowane i wścibskie. Ale, jakby nie
patrzeć, nauczanie było dla niego ostatnią namiastką normalnego
życia. Gdyby nie to, pewnie cały rok tkwiłby w zamkniętym dla
gości domu na Spinner's End, a kontakty ze światem ograniczałyby
się jedynie do czytania gazet i posiedzeń Zakonu. Jednak póki co,
Szkoła Magii i Czarodziejstwa była w pewnym sensie jego domem i nie
wyobrażał sobie, żeby miał go w najbliższym czasie opuszczać na
dłużej niż dwa miesiące letnich wakacji.
Rozprostował palce dłoni, chwilę wcześniej zaciśniętej w pięść.
Jeszcze raz spojrzał na fiolkę veritaserum. Wiedział doskonale,
jak zamierza ją wykorzystać w ciągu kilku najbliższych dni, nie
bacząc na szkolne regulaminy, a tym bardziej na wymysły Wielkiego
Inkwizytora.
Cel uświęca środki, jak mawiają mugole.
____
*Swoich włosów, niestety, nie przeczesał, choć bardzo by mu się
to przydało. O ich umyciu już nie wspominając. (Bardzo chciałam
to napisać, a że nie do końca oddaje powagę sytuacji,
zamieszczam to w przypisie.)
___________________
Rozdział miał być stosunkowo krótki, może taki jak pierwszy, a wyszedł najdłuższy ze wszystkich czterech. Ale nie narzekam :)
Ostatnia scena może trochę nie bardzo się udała, zresztą samo stwierdzenie "opis uczuć Snape'a" brzmi dla mnie paradoksalnie. Chociaż myślę, że całość tak strasznie znowu nie wyszła. Niestety, obiecani bliźniacy się nie pojawili i wydaje mi się, że skończy się tak, że pojawią się tylko w scenie ucieczki z Hogwartu... Lepsze to niż nic ;)
Swoją drogą, też się śmialiście na tej scenie z listem? :D
Cudeńko. Uśmiałam się. Chociaż, badziej od tej całej sytuacji z listem, rozśmieszyło mnie to:
OdpowiedzUsuń"W zupełności wystarczało mu użeranie się w pierwszakami wypytującymi o to, czy jest wampirem." Lub przypis o włosach Severusa :) Ale, swoją drogą, to... biedny Snape :( Choć... w sumie to jakoś nigdy go nie lubiłam... A, według mnie, opis jego uczuć wyszedł całkiem fajnie, to swoją drogą.
Kocham Twoje porównania, są takie... hm, wyjątkowe.
Gratuluję pomysłu z radiem. Ładnie wpasowuje się w magiczny świat :)
Aha, i podoba mi się jeszcze to, że opisujesz zdarzenia z różnych perspektyw, np. jak początkowo pisałaś o małym Puchonie.
Więc, cóż, pozdrawiam i życzę weny :)
Meeeegaśne :>
OdpowiedzUsuń