Hazelle
Tavish wspięła się po schodach na czwarte piętro, jednak aby
dotrzeć do miejsca, w którym chciała się znaleźć, musiała
dojść do przeciwległego końca głównego korytarza. Po kilku
latach nauki w Szkole Magii i Czarodziejstwa przyzwyczaiła się do
przymusowego nadkładania drogi, co nie zmieniało faktu, iż stale
przemieszczające się klatki schodowe czy znikające stopnie nigdy
nie przestawały jej denerwować. Liczyła na to, że przynajmniej
przez korytarz uda jej się przejść spokojnie i bez przykrych
niespodzianek, lecz dźwięk tłuczonej porcelany dobiegający z
jednej z klas pozbawił ją jakichkolwiek złudzeń.
Charakterystyczny,
nie do końca ludzki chichot potwierdził jej obawy. Właśnie
natknęła się na największą, bo najprawdopodobniej wieczną,
zmorę Hogwartu: poltergeista Irytka, nietypowego ducha, który za
cel swojej egzystencji obrał sobie uprzykrzanie życia wszystkim
dookoła (również tym, którzy teoretycznie już nie żyli) oraz
dbanie o to, by w zamku nigdy nie zaległa cisza.
Dziewczyna
w ostatniej chwili umknęła przed lecącą w jej kierunku serią
łajnobomb. Półprzezroczysty, mały człowieczek w kapeluszu błazna
postanowił więc w inny sposób dokuczyć czarownicy, latając wokół
niej i wyśpiewując (przy okazji okropnie fałszując, rzecz jasna
celowo) w kółko te same słowa:
– Ha,
i co mi zrobisz, jak mnie złapiesz? Co zrobisz, gdy złapiesz mnie,
kochanie?
Hazelle,
dziękując w myślach za to, że nie musiała już uciekać przed
posyłanymi w jej stronę przedmiotami, postanowiła nie zwracać
uwagi na coraz to bardziej nietypowe i niemalże raniące uszy
dźwięki wydobywające się z ust poltergeista. Z wielką chęcią
rzuciłaby na niego zaklęcie uciszające, jednak pewnego razu
przekonała się, że w tym przypadku na niewiele może się zdać.
Za to przyszedł jej do głowy inny pomysł.
Kiedy
już zaczęła ściągać swoje kolczyki w celu przemienienia je w
zatyczki do uszu (choć nie była pewna, czy potrafi to zrobić),
Irytek pomknął w kierunku dwóch małych Krukonów z pierwszej lub
drugiej klasy, którzy najwyraźniej zgubili się w drodze do swojej
wieży.
W
innych okolicznościach może zlitowałaby się nad nimi i wskazała
najbliższą drogę, lecz tym razem skupiła się tylko i wyłącznie
na tym, by dotrzeć na umówione spotkanie.
Spojrzała
na srebrny zegarek spoczywający na jej nadgarstku. Miała pięć
minut, by dojść końca korytarza. Potem wystarczyło przejść
zaledwie kilka jardów, by dotrzeć do końca jego prawej odnogi.
Drogą tą nie chodził prawie nikt, ponieważ wszystkie sale w
tamtej części piętra były nieużywane od lat. W podobnych
miejscach zazwyczaj umawiali się zakochani, którzy chcieli ukryć
się i odciąć od reszty świata albo uczniowie, którzy planowali w
tajemnicy zrobić coś nielegalnego. Z niewiadomych przyczyn nawet
oni omijali wspomniany zaułek szerokim łukiem. Podobno w sali na
końcu tego wąskiego korytarza uczono zielarstwa, gdy pogoda nie
pozwalała na wyjście na zewnątrz, a szkolne cieplarnie jeszcze nie
powstały. W klasie przechowywano mnóstwo roślin, grzybów, glonów
i przeróżnych dziwacznych organizmów, a ostatni nauczyciel, który
tam wykładał, pozostawił wszystko na swoim miejscu. Od tamtego
czasu minęło co najmniej sto lat, a odór wydzielany przez
rozkładające się szczątki i rozprzestrzeniające się grzyby stał
się nie do zniesienia i skutecznie odstraszał każdego, kto
ośmielił się przekroczyć próg nieużywanego od pokoleń
pomieszczenia.
Panna
Tavish doskonale wiedziała, że opowieści krążące wśród
uczniów bywają często przesadzone, ba! - nieraz wręcz
przepełnione są absurdami i wzajemnie wykluczającymi się
zdarzeniami, lecz zawsze okazuje się, że znajduje się w nich, jak
w każdej legendzie, tak zwane „ziarnko prawdy”, niemalże zawsze
zdumiewające historyjki dotyczą zaistniałego kiedyś wydarzenia,
niezwykle tajemniczego bądź takiego, którego zajście władze (lub
ktokolwiek inny) starają się zatuszować.
Pokonała
właśnie załom korytarza, gdy zrozumiała, że zmierza do tej sali,
o której nieraz mówiono pierwszoroczniakom przytłoczonym
wielkością zamku, obecnością wielu duchów i setek uczniów.
Biedne dzieci, które zazwyczaj wcześniej nie chodziły do szkoły
(chyba, że wychowywały się w środowisku mugoli), bały się
jeszcze bardziej, mimowolnie przypominając sobie przed snem obraz
„strasznej klasy zielarstwa” i błagając, by nikt nie wpadł na
pomysł zorganizowania tam lekcji...
Hazelle
wzięła głęboki oddech i postanowiła przypomnieć sobie wszystko,
czego dotąd dowiedziała się o pomieszczeniu, które zdążyło
przejść do legendy.
Nieużywane
od co najmniej półtora wieku...
To
mogło okazać się prawdziwą informacją. Kiedyś czytała, że
cieplarnie otworzono w osiemnastym wieku.
W
ciemnym zaułku w odległym krańcu czwartego piętra...
Tak, to
również się zgadzało. Choć nie widziała tego miejsca za dnia,
to nocą nawet pochodnie były mniejsze i świeciły słabiej niż w
innych częściach zamku.
Uczono
tam niegdyś zielarstwa, ale nie tylko...
Ze
słyszanych wcześniej opowieści wywnioskowała, że przedmioty
wykładane w dawnym Hogwarcie różniły się od obecnych. Kiedy ona
wraz z klasą poznawała zastosowania leczniczych bądź trujących
roślin czy też przesadzała sadzonki, kilkaset lat wcześniej
studenci szukali jakichś przedziwnych ziół w lesie lub wyciągali
je ze słojów wypełnionych ohydnymi, tłustymi płynami, by oglądać
je pod lupą albo zasuszać i wklejać do zielników. Jeden ze
starszych uczniów powiedział jej kiedyś, że podczas lekcji
dawnego „zielarstwa” (choć odpowiedniejsza wydaje się nazwa
„biologia”, znana w mugolskich szkołach) badano szczątki żab i
rozcinano im żołądki, aby zobaczyć, czym się żywiły, a czasem
sprawdzano w ten sposób, jak przygotowane wcześniej trucizny
działają na narządy wewnętrzne zwierząt.
Ostatni
nauczyciel, który prowadził tam zajęcia, odchodząc z Hogwartu,
zostawił wszystko na swoim miejscu, nie zabrał nawet wszystkich
osobistych rzeczy...
Stwierdziła,
że to mogło się zdarzyć, szczególnie, że w Szkole Magii i
Czarodziejstwa pracowało wielu... ekscentryków, zazwyczaj
wykładających obronę przed czarną magią. Ale kto powiedział, że
również wśród zielarzy nie pojawił się żaden nietypowy
człowiek?
Rośliny,
grzyby, żabie szczątki, szczury chowające się w kątach, owady,
glony... Pozostawione same sobie.
Dziewczyna
wzdrygnęła się na samo wyobrażenie opuszczonej sali.
Ciała
się rozkładały, niektóre rośliny i grzyby rozmnażały się,
szczury i pająki ruszyły na łowy, lecz ostatecznie zatriumfowały
tam rozkład, śmierć i pleśń...
Choć
jej obawy nie zniknęły do końca, to nie potrafiła uwierzyć w to,
że ten, na którego czekała, mógł zaproponować spotkanie w takim
miejscu. Bądź co bądź, na pierwszej randce człowiek powinien
wywrzeć dobre wrażenie, a ciężko byłoby tego dokonać,
zapraszając kogoś do sali wypełnionej rozkładającymi się
ciałami płazów i meblami pokrytymi grubą warstwą kurzu i pleśni.
Stała
przed dużymi, dębowymi drzwiami z zardzewiałym zamkiem,
zastanawiając się, czy powinna nacisnąć mosiężną klamkę i
wejść do środka, gdy nagle z zamyślenia wyrwał ją głos
rozbrzmiewający nieopodal jej ucha:
–
Boisz się?
Gwałtownie
odwróciła głowę, napotykając na rozbawione spojrzenie chłopaka.
– To
ty mnie straszysz – odparła po chwili.
Odpowiedział
jej lekkim uśmiechem, po czym złapał ją za rękę.
–
Chodź do środka – zachęcił.
–
Jesteś pewien, że...?
–
Spokojnie – przerwał, kładąc swój palec na jej ustach. –
Chyba nie wierzysz w te brednie, jakie opowiadają pierwszakom?
Wzruszyła
ramionami, nie siląc się na odpowiedź. Nie widząc innego wyjścia
z sytuacji, postanowiła razem z chłopakiem wejść do sali.
W duchu
przyznała mu rację, gdy tylko przekroczyła próg sali. Na półkach
przy tylnej ścianie stało sporo słojów, pustych lub wypełnionych
jakimiś płynami, lecz po jakichkolwiek roślinach nie było śladu.
Jedynie gdzieniegdzie dało się dostrzec czarny nalot na ścianach
świadczący o obecności grzybów, pajęczynę przy oknie czy kilka
kostek jakiegoś małego zwierzęcia leżących na biurku. Nie robiło
to żadnego wrażenia na osobach, które codziennie przechodziły
przez zamkowe lochy, gdzie nieraz można było natknąć się na
rozległe pajęczyny lub wilgotne, omszałe kamienie.
– I
co, nadal się boisz?
–
Skąd! – Zaśmiała się Hazelle, wciąż rozglądając się po
pomieszczeniu. Przechadzała się w tę i z powrotem, przystając co
chwilę, by przyjrzeć się czemuś bliżej. Teraz stała przy
schemacie budowy dzbanecznika. Gdy już skończyła odczytywać
informacje, w większości zapisywanymi również po łacinie,
odwróciła się, a następnie przybliżyła się do chłopaka i
dodała: – Właściwie... To całkiem romantyczne miejsce.
Patrzyła
prosto w jego niezbyt duże, błękitne oczy. Choć zazwyczaj były
pełne chłodu, wtedy zaczęła się tlić w nich iskierka radości.
–
Romantyczne, mówisz?
– Tak
myślę – potwierdziła. – Magiczne, tajemnicze... Takie, w
którym nikt nas nie znajdzie.
Jej
orzechowe oczy przestały błądzić po klasie i przeróżnych
przedmiotach. Dostrzegały tylko i wyłącznie człowieka stojącego
naprzeciw. Jego bladą twarz o arystokratycznych rysach, wąskie
usta, niebieskie tęczówki, krótkie, platynowe włosy...
– Już
o to zadbałem. Nikt nie będzie nam przeszkadzał – oznajmił,
przybliżając się do dziewczyny jeszcze bardziej.
– A
co z Pansy?
– Co
ona ma do tego? – blondyn zdziwił się nagłą zmianą tematu.
–
Jest o ciebie zazdrosna – zauważyła. Zaczęła mówić poważnym,
pozbawionym wcześniej okazywanych emocji tonem. – Nie powiesz mi,
że tego nie zauważyłeś.
Niebieskooki
westchnął. Już nie pierwsza osoba sugerowała mu, że powinien dać
Parkinson do zrozumienia, iż nie ma najmniejszego zamiaru się z nią
wiązać, lecz on wolał odsunąć tę sprawę na dalszy plan.
Zresztą, obserwowanie licznych prób zwrócenia na siebie uwagi czy
okazania sympatii w wykonaniu ciemnowłosej Ślizgonki bywało
czasami zabawne.
–
Przestań dramatyzować – uciął. – Jesteśmy teraz na randce.
Sami. – Zaczął owijać sobie wokół palca kosmyk złotych,
falowanych włosów dziewczyny. – Później będziemy się martwić.
O
ile będzie jakiekolwiek „później”, dodał w myślach.
Ona
jednak nie mogła tego usłyszeć. Nie wiedziała, że Draco Malfoy
już znalazł osobę, która wzbudziła u niego znacznie większe
zainteresowanie i bynajmniej nie była to wspomniana Pansy Parkinson,
a na spotkanie z Hazelle przyszedł, ponieważ nie zdążył go
odwołać, ale również dlatego, że – według Blaise'a – nie
powinien marnować takiej okazji.
Ślizgon
posłuchał rady kolegi i dzięki temu przekonał się, że blondynka
z czwartej klasy rzeczywiście potrafi świetnie całować. Chociaż
uważał, że określenie „świetnie” było zdecydowanie
niewystarczające.
~
Następny
dzień powitał mieszkańców Hogwartu i okolic kolejną ulewą.
Trawa oraz ziemia już wcześniej dostatecznie nasiąknęły wodą,
przez co krople nieustannie spadające z nieba zamieniły szkolne
błonia w coś w rodzaju bagna. Uczniowie przeważnie nie czuli się
zbytnio zawiedzeni, ponieważ była to sobota i większość z nich
starała się wykorzystać wolny czas na napisanie zaległych prac
lub słodkie lenistwo. Piąto- i siódmoklasiści, przygotowujący
się do nieubłaganie zbliżających się testów, byli nawet
zadowoleni z takiej pogody, gdyż wiedzieli, że nie będą jako
jedyni przesiadywać w zamku, gdy cała reszta wypoczywa na zewnątrz.
Tego
dnia prawdziwego pecha mieli członkowie drużyny Ravenclawu.
Krukoni, znani ze swojego zamiłowania do nauki i szerokich
zainteresowań, uczęszczali na przeróżne zajęcia dodatkowe, przez
co dla graczy quidditcha znalezienie pasującego wszystkim terminu
treningów stało się nie lada wyzwaniem, szczególnie, że do
drużyny należeli uczniowie z kilku roczników, przez co niemal
każdy miał inny plan zajęć. Dlatego kapitan, Roger Davies (często
błędnie uznawany za krewnego Tracey Davis), starał się jako
pierwszy zamówić boisko na soboty. Z początku cieszył się, że w
ostatni weekend przed meczem ze Slytherinem uda mu się przećwiczyć
z pozostałymi wszystkie manewry i zwody związane z omówioną
wcześniej strategią, jednak gdy obudziwszy się, wyjrzał przez
okno, dobry nastrój go opuścił. Pomimo tego postanowił udawać
zadowolonego i motywować resztę drużyny, powtarzając:
–
Właśnie trening w takich warunkach jest nam potrzebny. Nasi
przeciwnicy pewnie teraz wygrzewają się przy kominkach i śmieją z
nas, ale niewykluczone, że mecz rozegramy w deszczu, a wtedy to my
będziemy mieć przewagę.
Nie
wspomniał, że ci, którzy „wygrzewają się przy kominkach”,
czyli Ślizgoni, trenowali na boisku do quidditcha zaledwie
kilkanaście godzin wcześniej (choć warto dodać, iż wtedy opady
nie były znacznie mniej intensywne), ale nawet pomijając ten fakt,
nie udało mu się sprawić, by Krukoni z chęcią wyszli z ciepłej
szatni na spotkanie z salwą spadającej z nieba wody.
–
Davies tak się cieszył, że zaklepał boisko na sobotę –
powiedział Draco po powrocie ze śniadania – wydawało mu się, że
zrobił nam na złość, a teraz proszę, ma za swoje.
Crabbe
i Goyle zawtórowali mu śmiechem, tym razem całkowicie szczerze.
– A
widzieliście ich miotły? Te stare Zmiatacze nie nadają się nawet
do sprzątania.
– Na
tym deszczu to im się w rękach rozlecą – zażartował Goyle.
–
Będą je pewnie taśmą sklejać, bo ich na nowe nie stać – dodał
Crabbe, ciągle się śmiejąc.
– Aż
tak biedni nie są – wtrącił Blaise – przynajmniej przy
Weasleyach prezentują się całkiem przyzwoicie.
–
Przy nich nawet skrzaty domowe dobrze wyglądają – rzekł Malfoy.
Crabbe
i Goyle ponownie ryknęli śmiechem.
Jeszcze
przez ponad kwadrans z ust piątoklasistów ze Slytherinu padały
przeróżne obelgi i złośliwe uwagi kierowane w stronę Gryfonów
(„Jakby Brown nie kupowała tylu kosmetyków, to spokojnie drużynę
byłoby stać na komplet nowych mioteł”), co chwilę rozwijane
przez pozostałych („Po co im miotły, skoro nie wiedzą, jak się
na nich usiąść”) i pewnie Draco i jego koledzy w ten sposób
spędziliby cały poranek, gdyby nie to, że Zabini bez uprzedzenia
skierował dalszą rozmowę na zupełnie inny tor.
– Nie
pochwalisz się nam, Draco, jak ci wczoraj poszło?
–
Mówisz o treningu? – zapytał zbity z tropu blondyn, zaskoczony
zmianą tematu.
–
Nie, kretynie, o szkockiej...
Nie
zdążył dokończyć, gdyż przerwał mu Follison Multon, wyrośnięty
czwartoklasista, który często spędzał czas z tak zwaną „bandą
Malfoya”.
– Czy
ja nie usłyszałem czegoś o whisky...?
– Weź
się przymknij, Multon, ty pijaku – warknął Blaise. – Nawet nie
wiesz o co chodzi, ale musisz się wtryniać w nie swoje sprawy.
–
Właśnie ja też nie mam pojęcia, o czym ty do mnie mówisz –
odparł Draco.
–
Miałbyś, gdyby ten tępak mi nie przerwał – wyjaśnił, patrząc
złowrogo na Follisona kiwającego bezwiednie głową na boki. – A
ciebie się pytałem, jak ci wczoraj poszło z naszą szkocką
złotowłosą pięknością – tym razem pozwolił sobie na lekki
uśmiech.
Malfoy
skinął głową na znak, że – wreszcie – zrozumiał, co miał
na myśli czarnoskóry.
–
Mogę powiedzieć ci tyle, że warto było tam pójść – oznajmił
po chwili, zerkając na nowo przybyłego czwartoklasistę. Liczył,
że wkrótce ich zostawi i wróci do swoich rówieśników, gdyż
Draco nie miał ochoty na jakiekolwiek zwierzenia w jego obecności.
–
Blondynka ze Szkocji... – mruknął w zastanowieniu pryszczaty
Follison – Tavish? Ty spotykasz się z Tavish?!
– A
ty spotkałeś się kiedyś z pojęciem „dyskrecja”? – wypalił
Zabini. – Drzesz się tak, że cię słyszy pół Slytherinu.
–
Dokładnie – potwierdził Malfoy. – I dla twojej wiadomości, to
się z nią nie spotykam.
– Ale
Blaise mówił, że... – zaczął Multon.
–
Wiem, co mówił. To sprawa między nami, więc ty się lepiej w to
nie mieszaj – oświadczył blondyn.
Pryszczaty
westchnął i zrezygnowany powlókł się w stronę stolika
zajmowanego przez jego kolegów z klasy. Żałował, że nie został
bliższym przyjacielem Dracona i nie mógł liczyć na jego zaufanie,
lecz wolał już być jednym z jego niewiele znaczących znajomych
niż wszczynać kłótnie, toteż ostatecznie dał za wygraną i
postanowił dołączyć się do rówieśników grających w
eksplodującego durnia.
Blaise
natomiast, zadowolony z odejścia Multona, zaczął wypytywać
przyjaciela o szczegóły mającej miejsce poprzedniego dnia randki.
–
Zabrałeś ją do tej opuszczonej sali na czwartym piętrze? –
zapytał z niedowierzaniem.
–
Jasne, przynajmniej wiedziałem, że żaden zagubiony pierwszak tam
nie wejdzie.
–
Ciekawi mnie, co zrobiłeś z tym smrodem i starymi gratami, które
chyba zdążyły przejść do legendy – zauważył Zabini. – Nie
wmówisz mi, że to wszystko posprzątałeś. Znam cię, poza tym i
tak niespecjalnie ci zależało na Tavish.
Draco
tylko się zaśmiał.
–
Tak, znasz mnie. Nie sprzątnąłem niczego, bo właściwie nic tam
nie ma. Parę szafek, rozpadające się ławki i kurz.
– A
jeśli ktoś tam był przed tobą?
Blondyn
machnął ręką.
–
Bzdura.
Przypuszczenie,
iż ktoś miałby się celowo zakraść do opuszczonej sali, wydało
mu się niedorzeczne. Sam z lękiem przemierzałby wąski korytarz na
czwartym piętrze, gdyby pewnego dnia nie wszedłby przypadkowo do
dawnej klasy zielarstwa, szukając dobrego miejsca na ukrycie kilku
przemyconych z Hogsmeade butelek Ognistej Whisky, niezwykle
popularnego w czarodziejskim świecie trunku. Wtedy odkrył, że
krążące wśród uczniów plotki dotyczące zamkniętego od lat
pomieszczenia niewiele miały wspólnego z prawdą. Poznawszy ją,
Draco Malfoy – jak przystało na prawdziwego Ślizgona –
postanowił wykorzystać zaistniałą sytuację.
Początkowo
więc zbagatelizował wątpliwości Blaise'a, chociaż po chwili
zaczął się zastanawiać nad jego słowami. Skoro on trafił tam
przez przypadek, to komuś innemu mogło przytrafić się coś
podobnego. Choć jeśli ktoś tam był, musiał zostawić jakieś
ślady, na zakurzonej podłodze pozostałyby ślady jego butów...
Jednak blondyn musiał przyznać, że nigdy nie zwracał uwagi na
tego typu szczegóły. Poprzedniego dnia, w towarzystwie Hazelle, tym
bardziej nie zawracał sobie głowy sprawami tak błahymi i
nieistotnymi jak równomierność warstwy kurzu czy to, w jakim
języku wykonano opisy przy wiszących na ścianie schematach. Nawet
jeśli ktoś oprócz niego odwiedził wcześniej opuszczoną klasę,
z pewnością nie widział ani jego, ani Tavish. Dziewczyna obejrzała
całą salę na tyle dokładnie, by dostrzec obecność innej osoby,
chyba że ta użyłaby jakiegoś zaklęcia maskującego...
Zresztą,
kto miałby ich obserwować? Pansy? Nie, ona przy pierwszej możliwej
okazji urządziłaby mu awanturę. Podczas wieczornej lekcji
astronomii zachowywała się tak jak zawsze, a przynajmniej na pewno
nie krzyczała na niego tak, by obudzić cały Hogwart. Jeśli byłby
to jakiś inny uczeń, to plotka o jego romansie obległaby szkołę
z prędkością światła, a podczas śniadania pewnie kilka osób
podeszłoby do niego, życząc szczęścia albo dopytując się o
szczegóły randki z blondynką. Nic takiego się nie zdarzyło, co
oznaczało, że albo nikt o niczym nie wie, albo podejrzał ich ktoś,
kto postanowił zachować dyskrecję, co wydało mu się niemalże
niemożliwe.
Pomyślał
jeszcze o innej możliwości, lecz od razu zdał sobie sprawę z jej
absurdalności.
Bo niby
po co, na Merlina, nauczyciele mieliby podglądać całujących się
uczniów?
~
Dziewczyna
o włosach barwy dojrzałej wiśni podniosła głowę, spuszczając
wzrok z otwartych ksiąg, pergaminu i szarego pióra trzymanego w
dłoni. Z okien biblioteki doskonale było widać boisko do
quidditcha. Pomimo ulewy nieustannie przelatywały na nim ubrane w
szafirowe szaty postacie. Kiedy większość z nich zajmowała się
łapaniem lub odbijaniem piłek, jedna wciąż zataczała koła wokół
pola gry.
–
Chang chyba jest dzisiaj nie w humorze – szepnęła. Bibliotekarka,
pani Pince, wpadała w furię, słysząc jakiekolwiek rozmowy.
–
Sou, a czy ona kiedykolwiek jest w humorze? – zauważyła siedząca
przy tym samym stoliku brunetka w okularach.
–
Miesiąc temu była – stwierdziła Sophie.
–
Przed walentynkami, racja – potwierdziła Tracey – ale zaraz po
nich załamała się jeszcze bardziej niż wcześniej...
–
Zerwała z Potterem – oznajmiła ruda. – W walentynki. Albo to on
zerwał z nią...? Sama nie wiem.
Czarnowłosa
ze zdumienia wytrzeszczyła duże, dodatkowo powiększone przez
okulary ciemne oczy, co wyglądało nieco komicznie.
– Co?
Z Potterem? Przecież... to bez sensu.
Jej
niedowierzanie było jak najbardziej uzasadnione. Cho Chang, wirująca
w tym momencie wokół boiska, rok wcześniej spotykała się z
Cedrikiem Diggorym, uczestnikiem odbywającego się wtedy
legendarnego Turnieju Trójmagicznego. Po wielu przeżytych
przygodach, trudnościach i komplikacjach, o których można by było
napisać pokaźnych rozmiarów książkę, wraz z Harrym Potterem
(już wcześniej zainteresowanego Cho) podczas finału
niespodziewanie trafił wraz z nim na stare cmentarzysko. Cedrik,
który w przeciwieństwie do Harry'ego nie miał nic wspólnego z
rozgrywającymi się tam wydarzeniami, znalazł się tam przez
niefortunny zbieg okoliczności. Do zamku wróciło stamtąd tylko
jego ciało...
Tracey
nie rozumiała, jak Cho, która wciąż nie otrząsnęła się po
śmierci chłopaka, mogła spotykać się z jedyną jak dotąd osobą,
która przyznała się do tego, iż widziała, jak Diggory został
zamordowany. Co więcej, Chang wierzyła w relację Pottera z miejsca
zbrodni, która dla wielu – w tym dla Davis – była wyssaną z
palca bzdurą.
– Ja
tylko mówię to, co przekazała mi Lisa – oznajmiła Sophie.
–
Lisa Turpin? - upewniła się Tracey. – Ta Krukonka z naszego roku?
– Tak
– odparła. – Tylko nie wypominaj mi, Trace, że za dużo czasu
spędzam z ludźmi z innych domów – dodała z uśmiechem.
Z wielu
względów, wśród których kluczową rolę odgrywa historia
założycieli szkoły i zarazem czterech domów, wychowankowie
Slytherinu woleli przebywać tylko we własnym gronie. O ile do
Krukonów i Puchonów mieli raczej obojętny stosunek, to między
nimi a Gryfonami zawsze istniała wrogość.
– Nie
zamierzam ci tego wypominać, bo do ciebie i tak żadne argumenty
nigdy nie docierają – westchnęła okularnica. – Chociaż nie
rozumiem, jak ty w ogóle możesz spędzać tyle czasu wśród
Krukonów. Przecież oni są tacy... dziwaczni.
–
Każdy ma swoje dziwactwa, Ślizgoni również – zaśmiała się
rudowłosa. - O, idzie do nas pewna panna, której „dziwactwo” ma
na imię Draco.
Rzeczywiście,
zza regału wyłoniła się Pansy, trzymając w dłoniach jakiś
opasły tom. Gdy kątem oka zauważyła koleżanki, zatrzymała się
i podążyła w stronę zajmowanego przez nie stolika.
–
Cześć – rzuciła. – Co tu robicie?
Sophie
zerknęła na trenujących Krukonów. Jeden z nich właśnie spadł z
miotły, próbując odbić pałką piłkę.
– Hm,
niech pomyślę... Czytamy? – Odparła z udawanym zastanowieniem
Davis.
–
Oczywiście – Parkinson uśmiechnęła się perliście, po czym bez
uprzedzenia usiadła przy stoliku i położyła na blacie księgę.
Po chwili wyciągnęła z torby również pióro, atrament oraz rolkę
pergaminu.
Rzuciła
okiem na wertowane przez nastolatki tomy. Zauważyła liczne rysunki
zwierząt na ich kartach, a także tytuł książki leżącej na
szczycie dość wysokiej sterty.
–
„Najdziksze stworzenia Afryki”?
Po co wam to? - zapytała. Hagrid nie zadawał im wypracowań do
napisania, a nikt o zdrowych zmysłach nie traciłby weekendu na
przeglądanie rysunków stworzeń, które mieszkają w dżungli
położonej kilka tysięcy kilometrów dalej i prawdopodobnie nigdy w
życiu ich nie ujrzy na własne oczy.
Tracey
obdarzyła Pansy morderczym spojrzeniem. Chociaż sama lubiła plotki
i należała do osób ciekawskich, niechętnie udzielała informacji
na swój temat, zwłaszcza osobom, za którymi nie przepadała.
Już
otwierała usta, by powiedzieć Parkinson coś niekoniecznie miłego,
ale w tym samym momencie odezwała się Sophie, mając nadzieję, że
uda jej się załagodzić sytuację:
–
Uczymy się... Do egzaminów.
Pansy
wyglądała na usatysfakcjonowaną niezbyt konkretną odpowiedzią.
Co prawda wspomniane przez Sophie testy miały odbyć się dopiero
pod koniec roku szkolnego, to wielu co bardziej ambitnych uczniów
już w pierwszym semestrze wpadało w wir przygotowań, codziennych
powtórek i godzin spędzonych w bibliotece w towarzystwie coraz to
grubszych i nudniejszych książek. Roper z pewnością nie należała
do grona przesadnie zaaferowanych nauką czarodziejów (takich jak
Ernie Macmillan z Hufflepuffu, który z dumą opowiadał o tym, jak
to udaje mu się poświęcać na powtórki nawet dziewięć godzin w
ciągu doby), jednak niewątpliwie była sumienną uczennicą i
zależało jej na jak najlepszym zdaniu sumów w czerwcu. W
przeciwieństwie do niej, Malfoy oraz jego przyjaciele nie
przejmowali się nadchodzącymi egzaminami i często żartowali sobie
z rudej Ślizgonki. Tak jak Parkinson, poprzedniego dnia porównując
ją do Hermiony Granger – prawdopodobnie najmądrzejszej dziewczyny
w Hogwarcie, lecz wyśmiewanej przez wychowanków Domu Węża ze
względu na niemagiczne pochodzenie i przyjaźń z Potterem i
Weasleyami.
Tracey
z niezadowoleniem zamknęła z trzaskiem drugi tom „Encyklopedii
mitycznych stworzeń”. Na nieszczęście zrobiła to na tyle
głośno, by dźwięk opadającej okładki dobiegł do uszu
przechodzącej obok pani Pince.
–
Młoda panno, czy nie ma pani najmniejszego szacunku do wiedzy
zamkniętej w tych księgach? – zapytała się rozeźlona
bibliotekarka, po czym dodała, mówiąc raczej do samej siebie: –
Trzaska, niszczy książkę i jeszcze hałasuje!
Poprawiła
ciemnoniebieską tiarę, która zsunęła się jej na czoło.
–
Jeszcze raz to zrobisz, a wygonię cię stąd!
Uniosła
swoje okulary z prostokątnymi szkłami, nieustannie opadające jej
na czubek długiego nosa, po czym odwróciła się na pięcie i
ruszyła dalej, by prześladować kolejnych Bogu ducha winnych
uczniów.
– To
się nazywa „kryzys wieku średniego” – skomentowała po chwili
Sophie.
Pansy
uśmiechnęła się szeroko, choć nic nie wskazywało na to, by żart
ją rozbawił.
–
Tak... A tak z ciekawości, to co cię tak zdenerwowało, Tracey?
Davis
spojrzała na Parkinson. Tak jak ona, miała ciemne oczy i czarne
włosy, lecz były one znacznie dłuższe. Opadały prostymi pasmami
na plecy, podczas gdy u okularnicy nawet nie dosięgały ramion.
Oprócz tego cera Pansy posiadała ciemniejszy oliwkowy odcień, a
jej sylwetka odznaczała się bardziej kobiecymi kształtami. Przez
jej płaską twarz, często porównywaną do twarzy mopsa, szeroki
uśmiech oraz irytująco słodki ton głosu Tracey w tamtej chwili
rówieśniczka przypominała profesor Umbridge, ich nauczycielkę
obrony przed czarną magią.
Davis,
której nadal była zła na Parkinson za to, co zdarzyło się przed
lekcją opieki nad magicznymi stworzeniami, miała ochotę rzucić
jakąś złośliwą uwagą, jednak po raz kolejny uprzedziła ją
Sophie. Na twarzy rudej malowało się wyraźne zadowolenie, co
zaskoczyło brunetkę. Nie mia,ła pojęcia, z jakiego powodu jej
przyjaciółka nagle tak się rozweseliła.
–
Ach, Trace dzisiaj ma zły humor. Och, to pewnie przez tę pogodę. -
Oznajmiła z troską w głosie, kładąc dłoń na swojej klatce
piersiowej w geście przejęcia, a a zarazem szczerości. – Zresztą
nieważne – machnęła ręką, a następnie delikatnie zamknęła
czytaną książkę i odłożyła ją na stos – już chyba
wystarczy nam na dzisiaj czytania, prawda?
Okularnica
nie rozumiała zachowania przyjaciółki, mimo to przytaknęła i
pomogła jej w zanoszeniu na odpowiednie półki papierowych skarbów
pani Pince.
Pansy
natomiast nie ruszyła się z miejsca. Nadal wertowała gruby, stary
podręcznik do eliksirów. Zauważyła, że rówieśniczki, a
zwłaszcza Tracey, nie ucieszyły się na jej widok. Sama najchętniej
uniknęłaby tego spotkania, chyba, że udałoby jej się dokuczyć
Ślizgonkom. Pamiętała jednak o tym, co wcześniej powiedział jej
Draco. Powinna przynajmniej przez jakiś czas powstrzymać się od
złośliwości, a może nawet... przeprosić? Nie, na to nie miała
najmniejszej ochoty.
Szybko
pożegnała się z dwiema przyjaciółkami i czym prędzej wróciła
do lektury. Jak się wcześniej domyśliła, dziewczyny nie ociągały
się z opuszczaniem biblioteki i z chęcią wyszły na pusty
korytarz, gdzie mogły spokojnie porozmawiać, mając pewność, że
nikt nie będzie im w tym przeszkadzał.
–
Sou, możesz mi wyjaśnić, czemu...
–
Czemu wyszłyśmy? – dokończyła ruda. Sądząc po wyrazie jej
twarzy, czuła się bardzo zadowolona z siebie. – Przecież
widziałam, że jakbyś miała się jeszcze przez minutę męczyć z
Panią Draco To Mój Przyszły Mąż, to chyba byś tam wybuchła.
Albo zamordowała ją na miejscu, przyprawiając biedną panią Pince
o zawał.
– Bez
przesady – fuknęła brunetka. – A tak swoją drogą, „Tracey
dzisiaj ma zły humor, pewnie przez pogodę”? Co to niby miało
być?
–
Wymówka, żeby sobie pójść. Zresztą, chyba znalazłam to, czego
szukałyśmy.
Nagle
Tracey opuściła cała złość, ustępując miejsca zdumieniu.
–
Przecież przeszukałam chyba z piętnaście książek i niczego nie
zauważyłam. Jakim cudem...?
–
Szczęście – Sophie uśmiechnęła się promiennie.
W
rzeczywistości przyjaciółki, przychodząc w sobotni poranek do
biblioteki, nie miały najmniejszego zamiaru przygotowywać się suma
z opieki nad magicznymi stworzeniami. Wczesnym wieczorem poprzedniego
dnia, gdy Pansy ze swoją mało atrakcyjną koleżanką Milicentą
Bulstrode dotrzymywały towarzystwa Blaise'owi oraz gorylom (co
prawda był również z nimi Teodor Nott, jednak tak pochłonięty
lekturą, iż nie zwracał najmniejszej uwagi na ludzi wokół), a
Dafne Greengrass prawdopodobnie siedziała w dormitorium
szóstoklasistek, Sophie opowiedziała Tracey o dziwnym zdarzeniu
podczas lekcji u Hagrida, dzieląc się przy okazji swoimi
refleksjami na temat Skarabeusza.
– Jak
dla mnie podejrzany jest sam fakt, że zrobił nam lekcje o... kocie
– stwierdziła brunetka. – Żadnych sklątek tylnowybuchowych,
hipogryfów czy chociażby niuchaczy rzucających się na wszystko,
co się świeci.
– Czy
ja wiem? – zwątpiła ruda. – On po prostu boi się Umbridge.
Stara się nie stracić roboty, dlatego pokazuje nam, e...
potencjalnie niegroźne stworzenia.
– Być
może... Ale myślę, że najlepiej będzie, jak się dowiemy, o co
chodzi z tymi jego niebieskimi oczami i dlaczego tylko ty je
widziałaś.
Sophie
przyznała przyjaciółce rację. Właściwie po to opowiedziała jej
o wszystkim, by ta pomogła w wyjaśnieniu nietypowego zachowania
zwierzęcia. Wtedy dziewczyny ustaliły, że następnego poranka
zaraz po śniadaniu udadzą się do biblioteki, by przejrzeć kilka –
czy też raczej kilkadziesiąt – książek o afrykańskich oraz
mitycznych stworzeniach i dowiedzieć się czegoś więcej na temat
kamelekotów i ich niebieskich oczu.
Wiedziały,
że ta sprawa należała do dość nietypowych, zwłaszcza, że nagłe
zainteresowanie przedmiotem nauczanym przez znienawidzonego w
Slytherinie gajowego mogło wyglądać podejrzanie. Uznały, że
lepiej będzie nie mówić o tym nikomu. Niestety, w bibliotece
spotkały Pansy, lecz Sophie szybko wpadła na pomysł, jak wyjaśnić
ich obecność w bibliotece. Zaraz po tym, jak wyczytała w jednej z
ksiąg informację, która mogła okazać się przydatna, postanowiła
jak najszybciej opuścić tamto miejsce.
–
Powiedz, co tam znalazłaś! – Ponagliła ją Tracey.
–
Właściwie to było tylko jedno zdanie, ale chyba nie mogę liczyć
na nic więcej – wyjaśniała Sophie.
–
Dobra, ale jakie zdanie, powiedz wreszcie! – Brunetka zawsze łatwo
wpadała w złość i rzadko wykazywała się cierpliwością. Może
była to kwestia hormonów, a może genów. Bardziej prawdopodobna
wydawała się druga opcja.
Czerwonowłosa
wzięła głęboki oddech, przypomniała sobie dokładnie treść
krótkiej notki i...
–
Nie, to bez sensu – westchnęła.
Zatrzymały
się przy jednym z okien. Davis oparła się o kamienny parapet. Za
nią roztaczał się widok na szkolne błonia i Zakazany Las, na
granicy których stała mała chatka oraz grządka z dyniami i
kapustą. Tam mieszkał Rubeus Hagrid, a wtedy również i
Skarabeusz.
– Jak
to „bez sensu”? Mów, co tam wyczytałaś, najwyżej cię
wyśmieję – uśmiechnęła się delikatnie okularnica.
– Nie
uwierzysz w to – stwierdziła Sophie.
–
Zobaczymy, jak mi powiesz.
Roper
stanęła obok przyjaciółki. Oparła łokcie o ten sam parapet i,
patrząc w okno, zacytowała cichym, spokojnym głosem:
– „Oczy irysów egipskich przybierają barwę niebieską
zazwyczaj w okresie godowym, gdy znajdują odpowiednią dla siebie
partnerkę.”
Sophie dostrzegła biegającego nieopodal chatki Hagrida Skarabeusza.
Tracey nie odezwała się ani słowem.
~
Draco
Malfoy przemierzał wąski korytarz prowadzący do jego dormitorium.
Pociągnął klamkę umocowaną w dębowych drzwiach oznaczonych
tabliczką z napisem „Piąty rok”. Miał nadzieję, że nie
zastanie w środku żadnego z tych żarłoków. Ani Crabbe'a, ani
Goyle'a. Widział ich co prawda w salonie, gdy go opuszczał, jednak
wiedział też, że w świecie czarodziejów dzieją się czasami
rzeczy, których nikt nie potrafi wyjaśnić.
W
środku poza nim przebywała tylko jedna osoba. Nott. Ten, który
najbardziej z nich wszystkich powinien zabiegać o względy młodego
Malfoya, najwyraźniej nie potrzebował do szczęścia jego
towarzystwa.
Indywidualista,
to słowo znikąd pojawiło się w głowie blondyna. Indywidualista,
czyli po prostu aspołeczny, zapatrzony w siebie idiota. Na tyle
głupi, by chcieć wyprzeć się swojej rodziny. Od kiedy w
„Żonglerze”, jak dotąd czasopisma publikującego najbardziej
absurdalne bzdury, o których słyszał świat, ukazał się wywiad z
Harrym Potterem, świadkiem rzekomego powrotu Czarnego Pana oraz
śmierci Cedrika Diggory'ego, Teodor Nott zachowywał się jeszcze
dziwaczniej niż zwykle. Przez kilka dni faktycznie towarzyszył
Malfoyowi, jednak potem całkowicie odciął się od otaczającego go
świata.
To
stało się po jednej z rozmów z Draconem. Blondyn stwierdził, że
jeśli Lord Voldemort rzeczywiście powrócił, a Potter mówi prawdę
(co według niego graniczyło z niemożliwością), to wtedy będzie
czuł się jeszcze bardziej dumny ze swojego ojca, Lucjusza, który
podobno jako jeden z pierwszych zjawił się u boku swego mistrza.
Nott tego nie rozumiał, co z kolei zdumiało Malfoya. Obaj ojcowie
wiernie służyli Voldemortowi, głosili jego idee, reprezentowali
szlacheckie rody czarodziejów, walczyli w obronie godności swojej i
swoich rodzin... Dlaczego ten głupi Teodor tego nie dostrzegał?
Draco
też nie czuł się dobrze, gdy kolejne osoby zaczęły wierzyć w
powiązania Malfoyów z ciemną stroną. By się nie narażać, przed
innymi udawał niewiniątko. Musiał grać, bo w Hogwarcie pilnowano,
by nikt nie chciał podążać śladem Czarnego Pana i jego sług,
śmierciożerców. W rzeczywistości podziwiał ojca, o czym
wiedzieli również zaufani kompani ze Slytherinu. Nott natomiast
cały czas zachowywał się tak, jakby gardził tym, który go
wychował, zapewnił mu dobre życie, a do tego jedynym żyjącym
bliskim krewnym. Rodzeństwa nigdy nie miał, a matka umarła.
Dlaczego więc nie chciał się przyznawać do swojego ojca? Draco
nie potrafił tego pojąć. Wiedział jednak, że ten chudy chłopiec
zwany Teodorem Nottem wkrótce będzie musiał ponieść konsekwencje
swoich wyborów.
Chorobliwie
blady brunet nie zwracał uwagi na obecność Malfoya, a przynajmniej
nie okazywał najmniejszego zainteresowania jego osobą. Gdy znad
książki dostrzegł prawie białe włosy, znak charakterystyczny
Malfoyów, zażyczył sobie tylko, by Draco jak najszybciej stamtąd
wyszedł. Od kilku dni dosłownie nie mógł na niego patrzeć. Nie
wierzył, że można być tak głupim i ślepym, by czuć dumę z
posiadania ojca-mordercy, sługi jeszcze gorszego i groźniejszego
mordercy. Sam nie wiedział, kto mówi prawdę i początkowo wątpił
w wiarygodność Pottera, jednak jego opowieść stanowiła jedyne
wytłumaczenie tego wszystkiego, co działo się ostatnio... Nie
chciał przyjąć do wiadomości faktu, iż jego ojciec już
kilkanaście lat temu został śmierciożercą. Z początku pomyślał,
że Gryfon w wywiadzie wymieniał nazwiska wszystkich Ślizgonów, o
których tylko sobie przypomniał, lecz niedługo po opublikowaniu
wywiadu usłyszał przypadkiem rozmowę Harry'ego Pottera z Hermioną
Granger. Chłopak wyglądał na zdziwionego, gdy dowiedział się, że
ten spokojny brunet, który czasem kręci się koło Malfoya nazywa
się Nott, tak jak jeden ze śmierciożerców na cmentarzu.
Teodor
uświadomił sobie, jak niewiele wiedział o swojej własnej
rodzinie. Ojciec nigdy nie opowiadał o przeszłości, o tym, jak
poznał matkę, co robił po ukończeniu Hogwartu, o Voldemorcie
powiedział mu tylko raz, kiedy zdawkowo wyjaśnił, kim on był. Nic
więcej.
Draco
też nie mógł wiele słyszeć o służeniu Czarnemu Panu. O takich
rzeczach się nie mówi. Nie tylko dlatego, że większość planów
należała do pilnie strzeżonych sekretów, których zabroniono
zdradzać nawet najbliższym. Po prostu dzieciakom nie zdradza się
zbyt wielu brutalnych faktów. Nie zmieniało to faktu, że Malfoy
został wychowany w nienawiści do szlam, zdrajców krwi i
mieszańców. W wielu kwestiach podzielał zdanie śmierciożerców,
nawet jeśli sam nie był tego świadomy.
Nott
przewrócił kartkę. Niespodziewany odgłos szurającego papieru
przerywający panującą w dormitorium ciszę sprawił, że Draco
mimowolnie skierował wzrok na książkę. Potrafił odczytać tylko
pierwsze słowo tytułu, ponieważ dalszą część napisu na okładce
zasłaniała dłoń Teodora.
Studium...
Pewnie
się uczy. Jak zwykle, pomyślał blondyn. Postanowił nie zwracać
uwagi na rówieśnika, tylko zrobić to, co chciał wcześniej.
Podszedł do swojego łóżka, ocierając się przypadkiem o zsuniętą
zieloną kotarę przymocowaną do niego. Nie zamierzał się kłaść.
Omiótł wzrokiem stojącą obok szafkę nocną wykonaną, tak jak
wszystkie meble w pomieszczeniu, z niemalże czarnego, niemalowanego
drewna, zapewne hebanu. Pociągnął za srebrną gałkę w kształcie
głowy węża, otwierając tym samym górną szufladę. W jej wnętrzu
znajdowało się kilka niezbędnych przedmiotów: ściereczka do
polerowania różdżki, zapasowy atrament i pióro, kilka ciastek dla
sów i knutów, którymi płacił przy śniadaniu za „Proroka
Codziennego”, notes, w którym zapisywał przeróżne wskazówki
dotyczące gry w quidditcha, odznaki z napisem „Weasley jest naszym
królem”, a także...
Jest.
Żaden idiota go nie ruszył.
Draco
wziął do ręki zielone jabłko. To samo, które wcześniej znalazło
się w gabinecie Umbridge. Chłopak miał przeczucie, że z tym
owocem nie wszystko było w porządku. Odróżniało się od
pozostałych, nie tylko wtedy, kiedy po raz pierwszy je chwycił.
Chociaż wyciągnął je z kieszeni dopiero po lekcji astronomii,
czyli około pierwszej w nocy, ani razu nie miał ochoty go zjeść.
Czuł wręcz, że nie może tego zrobić.
Z
początku pomyślał, że ktoś wstrzyknął do miąższu jakąś
truciznę, co jednak według niego było mało prawdopodobne. Kolejna
paranoiczna teoria w stylu Szalonookiego Moody'ego. Gdyby nie fakt,
że należał do grona ulubionych i zaufanych uczniów Umbridge,
mógłby przypuszczać, że w jakiś sposób umieściła w jabłku
veritaserum, eliksir prawdy, by dowiedzieć się, kto w szkole
rozprowadza treści artykułów z „Żonglera”, którego
posiadania wcześniej zabroniła pod groźbą wydalenia ze szkoły.
Jednak gdyby faktycznie tak się stało, to Dolores zmusiłaby
Dracona do zjedzenia owocu w jej obecności, a do tego nie doszło.
Malfoy
czuł, że to małe, niepozorne jabłko musi skrywać jakiś sekret.
Przybliżył je do twarzy i wziął głęboki wdech.
Nigdy
wcześniej nie czuł podobnego zapachu, czy raczej mieszanki
zapachów. Z jednej strony przyjemne, z drugiej odrażające, ale z
całą pewnością nie miało nic wspólnego z zielonym jabłkiem.
_________
Tytuł... dziwny, nie miałam innego pomysłu, ale myślę, że przynajmniej oddaje klimat tego rozdziału. Jakby nie patrzeć, to poza wzmianką o treningu quidditcha właściwie w rozdziale występują sami Ślizgoni.
W tym Teodor <3 Już wcześniej ta postać mnie intrygowała, a przez Wyjątek to ja już sobie bez niego Slytherinu z czasów Harry'ego nie wyobrażam. Tak swoją drogą, to jestem ciekawa, czy ktoś zgadnie, co Teodor sobie czytał z dormitorium :)
Rozdział jest z jednej strony takim zapychaczem, rozwlekłym opisaniem kilku scenek, z których nie wszystkie okażą się tak istotne. Refleksje na temat śmierciożerców były calkowicie nieplanowane, opis Notta miał się zamknąć w kilku prostych słowach. Malfoy uważa go za kretyna, bo ten nie uważa swojego ojca za jakieś bóstwo. Tyle.
Przy okazji przypałętał się Multon, którego chyba pomyliłam z innym gościem. W każdym razie tego Multona możecie sobie skojarzyć z tym chłopakiem, który uczepił się Malfoya w "Więźniu Azkabanu". W filmie, rzecz jasna.
Hazelle Tavish (imię zaczerpnęłam od "hazel", czyli słówka, którym Brytyjczycy określiliby jej kolor oczu, a MacTavish to imię pieska jednej z bohaterek "Rosemary znaczy pamięć" A. Christie, a poza tym to dość znane szkockie nazwisko, ja tylko pozbyłam się "Maca") to chyba jak dotąd jedyna postać w tym opowiadaniu, którą stworzyłam "od zera". Ktoś może się mnie czepnąć, że zamiast tworzyć swoje postacie, to po prostu korzystam z nazwisk z listy "czterdziestki" Rowling, czyli wszystkich rówieśników Harry'ego. Jeśli pojawi się ktoś taki, to chcę wytłumaczyć, że celem napisania tego opowiadania było m. in. właśnie opisanie tych z "czterdziestki", którzy, jak mówi Rowling, cały czas towarzyszyli Harry'emu i spółce, mimo, że w książkach czasami nie ma nawet wzmianki.
Ahh, ten Draco i jego romantyzm ^^ Naczelny Casanova Hogwartu xD Jestem ciekawa jego dalszych podboi ;) Rozśmieszyła mnie ostatnia scena z jabłkiem z gabinetu Umridge, to było świetne ;p Panna Parkinson chyba nie jest lubiana przez koleżanki z domu, za to ja lubię Sou i Tracey, bardzo przypadły mi do gustu ^^ Teodor nie uległ tradycji rodzinnej i to się chłopakowi chwali, że myśli sam a nie daje się kierować ojcu. :)
OdpowiedzUsuńNo i zagadka niebieskich oczu Skarba :D Nic dziwnego że dziewczyna zaniemówiła xd
Pozdrawiam :)
Hm... Jedyne, co tu wymaga sprostowania, to stosunek innych dziewcząt do Pansy, bo widzisz, właściwie to tylko Sophie i Tracey za nią nie przepadają ;) Zresztą, sama się o tym wkrótce przekonasz, jak wytrwasz jeszcze przez kilka rozdziałów :P
UsuńSkończyłam czytać wszystkie rozdziały już w nocy, ale byłam tak zmęczona, że wolałam się położyć spać niż pisać same bzdury xd
OdpowiedzUsuńTak jak napisałam w komentarzu u mnie na blogu - nie wiem kto jest główną bohaterką. Albo Pansy, albo Sophie. Niestety, zakładki są niedostępne, chyba że jest to zamierzone. A szkoda, bo sama chętnie dowiedziałabym się o czym to będzie,
Domyślam się, że ważną rolę odegra Draco Malfoy. Ciekawe jak to będzie wyglądało.
Nie będę czytała tego następnego postu, ponieważ jak doczytałam, nie ma on żadnego związku z opowiadaniem. Czekam więc na następny.
Pozdrawiam serdecznie :)
Barwne opisy, niebanalne pomysły, wciągające wątki... Nic dodać, nic ująć! Wspaniały rozdział :) Może nie ma w nim zbyt wiele akcji, ale podobają mi się te wsztkie opisy miejsc, np. opuszczonej sali zielarstwa... Tworzą niesamowity klimat <3 Z niecierpliwościa czekam na ciąg dalszy...
OdpowiedzUsuń