Dekrety Edukacyjne

22.09.: Kolejna część już jest :)

30.11.: Od poprzedniego odzewu minęły ponad dwa miesiące, widzę, jestem tego świadoma i tak dalej. Ale to nie znaczy, że Szarlotka przedwcześnie zniknie z tego świata, o nie. Potrzebuje tylko czasu.

30.08.: Czy też raczej, ja potrzebowałam/potrzebuję czasu. Taka tam realizacja ambitnych planów na przyszłość... ale żyję, żyję ;)

3. Między nami Ślizgonami

Hazelle Tavish wspięła się po schodach na czwarte piętro, jednak aby dotrzeć do miejsca, w którym chciała się znaleźć, musiała dojść do przeciwległego końca głównego korytarza. Po kilku latach nauki w Szkole Magii i Czarodziejstwa przyzwyczaiła się do przymusowego nadkładania drogi, co nie zmieniało faktu, iż stale przemieszczające się klatki schodowe czy znikające stopnie nigdy nie przestawały jej denerwować. Liczyła na to, że przynajmniej przez korytarz uda jej się przejść spokojnie i bez przykrych niespodzianek, lecz dźwięk tłuczonej porcelany dobiegający z jednej z klas pozbawił ją jakichkolwiek złudzeń.
Charakterystyczny, nie do końca ludzki chichot potwierdził jej obawy. Właśnie natknęła się na największą, bo najprawdopodobniej wieczną, zmorę Hogwartu: poltergeista Irytka, nietypowego ducha, który za cel swojej egzystencji obrał sobie uprzykrzanie życia wszystkim dookoła (również tym, którzy teoretycznie już nie żyli) oraz dbanie o to, by w zamku nigdy nie zaległa cisza.
Dziewczyna w ostatniej chwili umknęła przed lecącą w jej kierunku serią łajnobomb. Półprzezroczysty, mały człowieczek w kapeluszu błazna postanowił więc w inny sposób dokuczyć czarownicy, latając wokół niej i wyśpiewując (przy okazji okropnie fałszując, rzecz jasna celowo) w kółko te same słowa:
– Ha, i co mi zrobisz, jak mnie złapiesz? Co zrobisz, gdy złapiesz mnie, kochanie?
Hazelle, dziękując w myślach za to, że nie musiała już uciekać przed posyłanymi w jej stronę przedmiotami, postanowiła nie zwracać uwagi na coraz to bardziej nietypowe i niemalże raniące uszy dźwięki wydobywające się z ust poltergeista. Z wielką chęcią rzuciłaby na niego zaklęcie uciszające, jednak pewnego razu przekonała się, że w tym przypadku na niewiele może się zdać. Za to przyszedł jej do głowy inny pomysł.
Kiedy już zaczęła ściągać swoje kolczyki w celu przemienienia je w zatyczki do uszu (choć nie była pewna, czy potrafi to zrobić), Irytek pomknął w kierunku dwóch małych Krukonów z pierwszej lub drugiej klasy, którzy najwyraźniej zgubili się w drodze do swojej wieży.
W innych okolicznościach może zlitowałaby się nad nimi i wskazała najbliższą drogę, lecz tym razem skupiła się tylko i wyłącznie na tym, by dotrzeć na umówione spotkanie.
Spojrzała na srebrny zegarek spoczywający na jej nadgarstku. Miała pięć minut, by dojść końca korytarza. Potem wystarczyło przejść zaledwie kilka jardów, by dotrzeć do końca jego prawej odnogi. Drogą tą nie chodził prawie nikt, ponieważ wszystkie sale w tamtej części piętra były nieużywane od lat. W podobnych miejscach zazwyczaj umawiali się zakochani, którzy chcieli ukryć się i odciąć od reszty świata albo uczniowie, którzy planowali w tajemnicy zrobić coś nielegalnego. Z niewiadomych przyczyn nawet oni omijali wspomniany zaułek szerokim łukiem. Podobno w sali na końcu tego wąskiego korytarza uczono zielarstwa, gdy pogoda nie pozwalała na wyjście na zewnątrz, a szkolne cieplarnie jeszcze nie powstały. W klasie przechowywano mnóstwo roślin, grzybów, glonów i przeróżnych dziwacznych organizmów, a ostatni nauczyciel, który tam wykładał, pozostawił wszystko na swoim miejscu. Od tamtego czasu minęło co najmniej sto lat, a odór wydzielany przez rozkładające się szczątki i rozprzestrzeniające się grzyby stał się nie do zniesienia i skutecznie odstraszał każdego, kto ośmielił się przekroczyć próg nieużywanego od pokoleń pomieszczenia.
Panna Tavish doskonale wiedziała, że opowieści krążące wśród uczniów bywają często przesadzone, ba! - nieraz wręcz przepełnione są absurdami i wzajemnie wykluczającymi się zdarzeniami, lecz zawsze okazuje się, że znajduje się w nich, jak w każdej legendzie, tak zwane „ziarnko prawdy”, niemalże zawsze zdumiewające historyjki dotyczą zaistniałego kiedyś wydarzenia, niezwykle tajemniczego bądź takiego, którego zajście władze (lub ktokolwiek inny) starają się zatuszować.
Pokonała właśnie załom korytarza, gdy zrozumiała, że zmierza do tej sali, o której nieraz mówiono pierwszoroczniakom przytłoczonym wielkością zamku, obecnością wielu duchów i setek uczniów. Biedne dzieci, które zazwyczaj wcześniej nie chodziły do szkoły (chyba, że wychowywały się w środowisku mugoli), bały się jeszcze bardziej, mimowolnie przypominając sobie przed snem obraz „strasznej klasy zielarstwa” i błagając, by nikt nie wpadł na pomysł zorganizowania tam lekcji...
Hazelle wzięła głęboki oddech i postanowiła przypomnieć sobie wszystko, czego dotąd dowiedziała się o pomieszczeniu, które zdążyło przejść do legendy.
Nieużywane od co najmniej półtora wieku...
To mogło okazać się prawdziwą informacją. Kiedyś czytała, że cieplarnie otworzono w osiemnastym wieku.
W ciemnym zaułku w odległym krańcu czwartego piętra...
Tak, to również się zgadzało. Choć nie widziała tego miejsca za dnia, to nocą nawet pochodnie były mniejsze i świeciły słabiej niż w innych częściach zamku.
Uczono tam niegdyś zielarstwa, ale nie tylko...
Ze słyszanych wcześniej opowieści wywnioskowała, że przedmioty wykładane w dawnym Hogwarcie różniły się od obecnych. Kiedy ona wraz z klasą poznawała zastosowania leczniczych bądź trujących roślin czy też przesadzała sadzonki, kilkaset lat wcześniej studenci szukali jakichś przedziwnych ziół w lesie lub wyciągali je ze słojów wypełnionych ohydnymi, tłustymi płynami, by oglądać je pod lupą albo zasuszać i wklejać do zielników. Jeden ze starszych uczniów powiedział jej kiedyś, że podczas lekcji dawnego „zielarstwa” (choć odpowiedniejsza wydaje się nazwa „biologia”, znana w mugolskich szkołach) badano szczątki żab i rozcinano im żołądki, aby zobaczyć, czym się żywiły, a czasem sprawdzano w ten sposób, jak przygotowane wcześniej trucizny działają na narządy wewnętrzne zwierząt.
Ostatni nauczyciel, który prowadził tam zajęcia, odchodząc z Hogwartu, zostawił wszystko na swoim miejscu, nie zabrał nawet wszystkich osobistych rzeczy...
Stwierdziła, że to mogło się zdarzyć, szczególnie, że w Szkole Magii i Czarodziejstwa pracowało wielu... ekscentryków, zazwyczaj wykładających obronę przed czarną magią. Ale kto powiedział, że również wśród zielarzy nie pojawił się żaden nietypowy człowiek?
Rośliny, grzyby, żabie szczątki, szczury chowające się w kątach, owady, glony... Pozostawione same sobie.
Dziewczyna wzdrygnęła się na samo wyobrażenie opuszczonej sali.
Ciała się rozkładały, niektóre rośliny i grzyby rozmnażały się, szczury i pająki ruszyły na łowy, lecz ostatecznie zatriumfowały tam rozkład, śmierć i pleśń...
Choć jej obawy nie zniknęły do końca, to nie potrafiła uwierzyć w to, że ten, na którego czekała, mógł zaproponować spotkanie w takim miejscu. Bądź co bądź, na pierwszej randce człowiek powinien wywrzeć dobre wrażenie, a ciężko byłoby tego dokonać, zapraszając kogoś do sali wypełnionej rozkładającymi się ciałami płazów i meblami pokrytymi grubą warstwą kurzu i pleśni.
Stała przed dużymi, dębowymi drzwiami z zardzewiałym zamkiem, zastanawiając się, czy powinna nacisnąć mosiężną klamkę i wejść do środka, gdy nagle z zamyślenia wyrwał ją głos rozbrzmiewający nieopodal jej ucha:
– Boisz się?
Gwałtownie odwróciła głowę, napotykając na rozbawione spojrzenie chłopaka.
– To ty mnie straszysz – odparła po chwili.
Odpowiedział jej lekkim uśmiechem, po czym złapał ją za rękę.
– Chodź do środka – zachęcił.
– Jesteś pewien, że...?
– Spokojnie – przerwał, kładąc swój palec na jej ustach. – Chyba nie wierzysz w te brednie, jakie opowiadają pierwszakom?
Wzruszyła ramionami, nie siląc się na odpowiedź. Nie widząc innego wyjścia z sytuacji, postanowiła razem z chłopakiem wejść do sali.
W duchu przyznała mu rację, gdy tylko przekroczyła próg sali. Na półkach przy tylnej ścianie stało sporo słojów, pustych lub wypełnionych jakimiś płynami, lecz po jakichkolwiek roślinach nie było śladu. Jedynie gdzieniegdzie dało się dostrzec czarny nalot na ścianach świadczący o obecności grzybów, pajęczynę przy oknie czy kilka kostek jakiegoś małego zwierzęcia leżących na biurku. Nie robiło to żadnego wrażenia na osobach, które codziennie przechodziły przez zamkowe lochy, gdzie nieraz można było natknąć się na rozległe pajęczyny lub wilgotne, omszałe kamienie.
– I co, nadal się boisz?
– Skąd! – Zaśmiała się Hazelle, wciąż rozglądając się po pomieszczeniu. Przechadzała się w tę i z powrotem, przystając co chwilę, by przyjrzeć się czemuś bliżej. Teraz stała przy schemacie budowy dzbanecznika. Gdy już skończyła odczytywać informacje, w większości zapisywanymi również po łacinie, odwróciła się, a następnie przybliżyła się do chłopaka i dodała: – Właściwie... To całkiem romantyczne miejsce.
Patrzyła prosto w jego niezbyt duże, błękitne oczy. Choć zazwyczaj były pełne chłodu, wtedy zaczęła się tlić w nich iskierka radości.
– Romantyczne, mówisz?
– Tak myślę – potwierdziła. – Magiczne, tajemnicze... Takie, w którym nikt nas nie znajdzie.
Jej orzechowe oczy przestały błądzić po klasie i przeróżnych przedmiotach. Dostrzegały tylko i wyłącznie człowieka stojącego naprzeciw. Jego bladą twarz o arystokratycznych rysach, wąskie usta, niebieskie tęczówki, krótkie, platynowe włosy...
– Już o to zadbałem. Nikt nie będzie nam przeszkadzał – oznajmił, przybliżając się do dziewczyny jeszcze bardziej.
– A co z Pansy?
– Co ona ma do tego? – blondyn zdziwił się nagłą zmianą tematu.
– Jest o ciebie zazdrosna – zauważyła. Zaczęła mówić poważnym, pozbawionym wcześniej okazywanych emocji tonem. – Nie powiesz mi, że tego nie zauważyłeś.
Niebieskooki westchnął. Już nie pierwsza osoba sugerowała mu, że powinien dać Parkinson do zrozumienia, iż nie ma najmniejszego zamiaru się z nią wiązać, lecz on wolał odsunąć tę sprawę na dalszy plan. Zresztą, obserwowanie licznych prób zwrócenia na siebie uwagi czy okazania sympatii w wykonaniu ciemnowłosej Ślizgonki bywało czasami zabawne.
– Przestań dramatyzować – uciął. – Jesteśmy teraz na randce. Sami. – Zaczął owijać sobie wokół palca kosmyk złotych, falowanych włosów dziewczyny. – Później będziemy się martwić.
O ile będzie jakiekolwiek „później”, dodał w myślach.
Ona jednak nie mogła tego usłyszeć. Nie wiedziała, że Draco Malfoy już znalazł osobę, która wzbudziła u niego znacznie większe zainteresowanie i bynajmniej nie była to wspomniana Pansy Parkinson, a na spotkanie z Hazelle przyszedł, ponieważ nie zdążył go odwołać, ale również dlatego, że – według Blaise'a – nie powinien marnować takiej okazji.
Ślizgon posłuchał rady kolegi i dzięki temu przekonał się, że blondynka z czwartej klasy rzeczywiście potrafi świetnie całować. Chociaż uważał, że określenie „świetnie” było zdecydowanie niewystarczające.
~
Następny dzień powitał mieszkańców Hogwartu i okolic kolejną ulewą. Trawa oraz ziemia już wcześniej dostatecznie nasiąknęły wodą, przez co krople nieustannie spadające z nieba zamieniły szkolne błonia w coś w rodzaju bagna. Uczniowie przeważnie nie czuli się zbytnio zawiedzeni, ponieważ była to sobota i większość z nich starała się wykorzystać wolny czas na napisanie zaległych prac lub słodkie lenistwo. Piąto- i siódmoklasiści, przygotowujący się do nieubłaganie zbliżających się testów, byli nawet zadowoleni z takiej pogody, gdyż wiedzieli, że nie będą jako jedyni przesiadywać w zamku, gdy cała reszta wypoczywa na zewnątrz.
Tego dnia prawdziwego pecha mieli członkowie drużyny Ravenclawu. Krukoni, znani ze swojego zamiłowania do nauki i szerokich zainteresowań, uczęszczali na przeróżne zajęcia dodatkowe, przez co dla graczy quidditcha znalezienie pasującego wszystkim terminu treningów stało się nie lada wyzwaniem, szczególnie, że do drużyny należeli uczniowie z kilku roczników, przez co niemal każdy miał inny plan zajęć. Dlatego kapitan, Roger Davies (często błędnie uznawany za krewnego Tracey Davis), starał się jako pierwszy zamówić boisko na soboty. Z początku cieszył się, że w ostatni weekend przed meczem ze Slytherinem uda mu się przećwiczyć z pozostałymi wszystkie manewry i zwody związane z omówioną wcześniej strategią, jednak gdy obudziwszy się, wyjrzał przez okno, dobry nastrój go opuścił. Pomimo tego postanowił udawać zadowolonego i motywować resztę drużyny, powtarzając:
– Właśnie trening w takich warunkach jest nam potrzebny. Nasi przeciwnicy pewnie teraz wygrzewają się przy kominkach i śmieją z nas, ale niewykluczone, że mecz rozegramy w deszczu, a wtedy to my będziemy mieć przewagę.
Nie wspomniał, że ci, którzy „wygrzewają się przy kominkach”, czyli Ślizgoni, trenowali na boisku do quidditcha zaledwie kilkanaście godzin wcześniej (choć warto dodać, iż wtedy opady nie były znacznie mniej intensywne), ale nawet pomijając ten fakt, nie udało mu się sprawić, by Krukoni z chęcią wyszli z ciepłej szatni na spotkanie z salwą spadającej z nieba wody.
– Davies tak się cieszył, że zaklepał boisko na sobotę – powiedział Draco po powrocie ze śniadania – wydawało mu się, że zrobił nam na złość, a teraz proszę, ma za swoje.
Crabbe i Goyle zawtórowali mu śmiechem, tym razem całkowicie szczerze.
– A widzieliście ich miotły? Te stare Zmiatacze nie nadają się nawet do sprzątania.
– Na tym deszczu to im się w rękach rozlecą – zażartował Goyle.
– Będą je pewnie taśmą sklejać, bo ich na nowe nie stać – dodał Crabbe, ciągle się śmiejąc.
– Aż tak biedni nie są – wtrącił Blaise – przynajmniej przy Weasleyach prezentują się całkiem przyzwoicie.
– Przy nich nawet skrzaty domowe dobrze wyglądają – rzekł Malfoy.
Crabbe i Goyle ponownie ryknęli śmiechem.
Jeszcze przez ponad kwadrans z ust piątoklasistów ze Slytherinu padały przeróżne obelgi i złośliwe uwagi kierowane w stronę Gryfonów („Jakby Brown nie kupowała tylu kosmetyków, to spokojnie drużynę byłoby stać na komplet nowych mioteł”), co chwilę rozwijane przez pozostałych („Po co im miotły, skoro nie wiedzą, jak się na nich usiąść”) i pewnie Draco i jego koledzy w ten sposób spędziliby cały poranek, gdyby nie to, że Zabini bez uprzedzenia skierował dalszą rozmowę na zupełnie inny tor.
– Nie pochwalisz się nam, Draco, jak ci wczoraj poszło?
– Mówisz o treningu? – zapytał zbity z tropu blondyn, zaskoczony zmianą tematu.
– Nie, kretynie, o szkockiej...
Nie zdążył dokończyć, gdyż przerwał mu Follison Multon, wyrośnięty czwartoklasista, który często spędzał czas z tak zwaną „bandą Malfoya”.
– Czy ja nie usłyszałem czegoś o whisky...?
– Weź się przymknij, Multon, ty pijaku – warknął Blaise. – Nawet nie wiesz o co chodzi, ale musisz się wtryniać w nie swoje sprawy.
– Właśnie ja też nie mam pojęcia, o czym ty do mnie mówisz – odparł Draco.
– Miałbyś, gdyby ten tępak mi nie przerwał – wyjaśnił, patrząc złowrogo na Follisona kiwającego bezwiednie głową na boki. – A ciebie się pytałem, jak ci wczoraj poszło z naszą szkocką złotowłosą pięknością – tym razem pozwolił sobie na lekki uśmiech.
Malfoy skinął głową na znak, że – wreszcie – zrozumiał, co miał na myśli czarnoskóry.
– Mogę powiedzieć ci tyle, że warto było tam pójść – oznajmił po chwili, zerkając na nowo przybyłego czwartoklasistę. Liczył, że wkrótce ich zostawi i wróci do swoich rówieśników, gdyż Draco nie miał ochoty na jakiekolwiek zwierzenia w jego obecności.
– Blondynka ze Szkocji... – mruknął w zastanowieniu pryszczaty Follison – Tavish? Ty spotykasz się z Tavish?!
– A ty spotkałeś się kiedyś z pojęciem „dyskrecja”? – wypalił Zabini. – Drzesz się tak, że cię słyszy pół Slytherinu.
– Dokładnie – potwierdził Malfoy. – I dla twojej wiadomości, to się z nią nie spotykam.
– Ale Blaise mówił, że... – zaczął Multon.
– Wiem, co mówił. To sprawa między nami, więc ty się lepiej w to nie mieszaj – oświadczył blondyn.
Pryszczaty westchnął i zrezygnowany powlókł się w stronę stolika zajmowanego przez jego kolegów z klasy. Żałował, że nie został bliższym przyjacielem Dracona i nie mógł liczyć na jego zaufanie, lecz wolał już być jednym z jego niewiele znaczących znajomych niż wszczynać kłótnie, toteż ostatecznie dał za wygraną i postanowił dołączyć się do rówieśników grających w eksplodującego durnia.
Blaise natomiast, zadowolony z odejścia Multona, zaczął wypytywać przyjaciela o szczegóły mającej miejsce poprzedniego dnia randki.
– Zabrałeś ją do tej opuszczonej sali na czwartym piętrze? – zapytał z niedowierzaniem.
– Jasne, przynajmniej wiedziałem, że żaden zagubiony pierwszak tam nie wejdzie.
– Ciekawi mnie, co zrobiłeś z tym smrodem i starymi gratami, które chyba zdążyły przejść do legendy – zauważył Zabini. – Nie wmówisz mi, że to wszystko posprzątałeś. Znam cię, poza tym i tak niespecjalnie ci zależało na Tavish.
Draco tylko się zaśmiał.
– Tak, znasz mnie. Nie sprzątnąłem niczego, bo właściwie nic tam nie ma. Parę szafek, rozpadające się ławki i kurz.
– A jeśli ktoś tam był przed tobą?
Blondyn machnął ręką.
– Bzdura.
Przypuszczenie, iż ktoś miałby się celowo zakraść do opuszczonej sali, wydało mu się niedorzeczne. Sam z lękiem przemierzałby wąski korytarz na czwartym piętrze, gdyby pewnego dnia nie wszedłby przypadkowo do dawnej klasy zielarstwa, szukając dobrego miejsca na ukrycie kilku przemyconych z Hogsmeade butelek Ognistej Whisky, niezwykle popularnego w czarodziejskim świecie trunku. Wtedy odkrył, że krążące wśród uczniów plotki dotyczące zamkniętego od lat pomieszczenia niewiele miały wspólnego z prawdą. Poznawszy ją, Draco Malfoy – jak przystało na prawdziwego Ślizgona – postanowił wykorzystać zaistniałą sytuację.
Początkowo więc zbagatelizował wątpliwości Blaise'a, chociaż po chwili zaczął się zastanawiać nad jego słowami. Skoro on trafił tam przez przypadek, to komuś innemu mogło przytrafić się coś podobnego. Choć jeśli ktoś tam był, musiał zostawić jakieś ślady, na zakurzonej podłodze pozostałyby ślady jego butów... Jednak blondyn musiał przyznać, że nigdy nie zwracał uwagi na tego typu szczegóły. Poprzedniego dnia, w towarzystwie Hazelle, tym bardziej nie zawracał sobie głowy sprawami tak błahymi i nieistotnymi jak równomierność warstwy kurzu czy to, w jakim języku wykonano opisy przy wiszących na ścianie schematach. Nawet jeśli ktoś oprócz niego odwiedził wcześniej opuszczoną klasę, z pewnością nie widział ani jego, ani Tavish. Dziewczyna obejrzała całą salę na tyle dokładnie, by dostrzec obecność innej osoby, chyba że ta użyłaby jakiegoś zaklęcia maskującego...
Zresztą, kto miałby ich obserwować? Pansy? Nie, ona przy pierwszej możliwej okazji urządziłaby mu awanturę. Podczas wieczornej lekcji astronomii zachowywała się tak jak zawsze, a przynajmniej na pewno nie krzyczała na niego tak, by obudzić cały Hogwart. Jeśli byłby to jakiś inny uczeń, to plotka o jego romansie obległaby szkołę z prędkością światła, a podczas śniadania pewnie kilka osób podeszłoby do niego, życząc szczęścia albo dopytując się o szczegóły randki z blondynką. Nic takiego się nie zdarzyło, co oznaczało, że albo nikt o niczym nie wie, albo podejrzał ich ktoś, kto postanowił zachować dyskrecję, co wydało mu się niemalże niemożliwe.
Pomyślał jeszcze o innej możliwości, lecz od razu zdał sobie sprawę z jej absurdalności.
Bo niby po co, na Merlina, nauczyciele mieliby podglądać całujących się uczniów?
~
Dziewczyna o włosach barwy dojrzałej wiśni podniosła głowę, spuszczając wzrok z otwartych ksiąg, pergaminu i szarego pióra trzymanego w dłoni. Z okien biblioteki doskonale było widać boisko do quidditcha. Pomimo ulewy nieustannie przelatywały na nim ubrane w szafirowe szaty postacie. Kiedy większość z nich zajmowała się łapaniem lub odbijaniem piłek, jedna wciąż zataczała koła wokół pola gry.
– Chang chyba jest dzisiaj nie w humorze – szepnęła. Bibliotekarka, pani Pince, wpadała w furię, słysząc jakiekolwiek rozmowy.
– Sou, a czy ona kiedykolwiek jest w humorze? – zauważyła siedząca przy tym samym stoliku brunetka w okularach.
– Miesiąc temu była – stwierdziła Sophie.
– Przed walentynkami, racja – potwierdziła Tracey – ale zaraz po nich załamała się jeszcze bardziej niż wcześniej...
– Zerwała z Potterem – oznajmiła ruda. – W walentynki. Albo to on zerwał z nią...? Sama nie wiem.
Czarnowłosa ze zdumienia wytrzeszczyła duże, dodatkowo powiększone przez okulary ciemne oczy, co wyglądało nieco komicznie.
– Co? Z Potterem? Przecież... to bez sensu.
Jej niedowierzanie było jak najbardziej uzasadnione. Cho Chang, wirująca w tym momencie wokół boiska, rok wcześniej spotykała się z Cedrikiem Diggorym, uczestnikiem odbywającego się wtedy legendarnego Turnieju Trójmagicznego. Po wielu przeżytych przygodach, trudnościach i komplikacjach, o których można by było napisać pokaźnych rozmiarów książkę, wraz z Harrym Potterem (już wcześniej zainteresowanego Cho) podczas finału niespodziewanie trafił wraz z nim na stare cmentarzysko. Cedrik, który w przeciwieństwie do Harry'ego nie miał nic wspólnego z rozgrywającymi się tam wydarzeniami, znalazł się tam przez niefortunny zbieg okoliczności. Do zamku wróciło stamtąd tylko jego ciało...
Tracey nie rozumiała, jak Cho, która wciąż nie otrząsnęła się po śmierci chłopaka, mogła spotykać się z jedyną jak dotąd osobą, która przyznała się do tego, iż widziała, jak Diggory został zamordowany. Co więcej, Chang wierzyła w relację Pottera z miejsca zbrodni, która dla wielu – w tym dla Davis – była wyssaną z palca bzdurą.
– Ja tylko mówię to, co przekazała mi Lisa – oznajmiła Sophie.
– Lisa Turpin? - upewniła się Tracey. – Ta Krukonka z naszego roku?
– Tak – odparła. – Tylko nie wypominaj mi, Trace, że za dużo czasu spędzam z ludźmi z innych domów – dodała z uśmiechem.
Z wielu względów, wśród których kluczową rolę odgrywa historia założycieli szkoły i zarazem czterech domów, wychowankowie Slytherinu woleli przebywać tylko we własnym gronie. O ile do Krukonów i Puchonów mieli raczej obojętny stosunek, to między nimi a Gryfonami zawsze istniała wrogość.
– Nie zamierzam ci tego wypominać, bo do ciebie i tak żadne argumenty nigdy nie docierają – westchnęła okularnica. – Chociaż nie rozumiem, jak ty w ogóle możesz spędzać tyle czasu wśród Krukonów. Przecież oni są tacy... dziwaczni.
– Każdy ma swoje dziwactwa, Ślizgoni również – zaśmiała się rudowłosa. - O, idzie do nas pewna panna, której „dziwactwo” ma na imię Draco.
Rzeczywiście, zza regału wyłoniła się Pansy, trzymając w dłoniach jakiś opasły tom. Gdy kątem oka zauważyła koleżanki, zatrzymała się i podążyła w stronę zajmowanego przez nie stolika.
– Cześć – rzuciła. – Co tu robicie?
Sophie zerknęła na trenujących Krukonów. Jeden z nich właśnie spadł z miotły, próbując odbić pałką piłkę.
– Hm, niech pomyślę... Czytamy? – Odparła z udawanym zastanowieniem Davis.
– Oczywiście – Parkinson uśmiechnęła się perliście, po czym bez uprzedzenia usiadła przy stoliku i położyła na blacie księgę. Po chwili wyciągnęła z torby również pióro, atrament oraz rolkę pergaminu.
Rzuciła okiem na wertowane przez nastolatki tomy. Zauważyła liczne rysunki zwierząt na ich kartach, a także tytuł książki leżącej na szczycie dość wysokiej sterty.
– „Najdziksze stworzenia Afryki”? Po co wam to? - zapytała. Hagrid nie zadawał im wypracowań do napisania, a nikt o zdrowych zmysłach nie traciłby weekendu na przeglądanie rysunków stworzeń, które mieszkają w dżungli położonej kilka tysięcy kilometrów dalej i prawdopodobnie nigdy w życiu ich nie ujrzy na własne oczy.
Tracey obdarzyła Pansy morderczym spojrzeniem. Chociaż sama lubiła plotki i należała do osób ciekawskich, niechętnie udzielała informacji na swój temat, zwłaszcza osobom, za którymi nie przepadała.
Już otwierała usta, by powiedzieć Parkinson coś niekoniecznie miłego, ale w tym samym momencie odezwała się Sophie, mając nadzieję, że uda jej się załagodzić sytuację:
– Uczymy się... Do egzaminów.
Pansy wyglądała na usatysfakcjonowaną niezbyt konkretną odpowiedzią. Co prawda wspomniane przez Sophie testy miały odbyć się dopiero pod koniec roku szkolnego, to wielu co bardziej ambitnych uczniów już w pierwszym semestrze wpadało w wir przygotowań, codziennych powtórek i godzin spędzonych w bibliotece w towarzystwie coraz to grubszych i nudniejszych książek. Roper z pewnością nie należała do grona przesadnie zaaferowanych nauką czarodziejów (takich jak Ernie Macmillan z Hufflepuffu, który z dumą opowiadał o tym, jak to udaje mu się poświęcać na powtórki nawet dziewięć godzin w ciągu doby), jednak niewątpliwie była sumienną uczennicą i zależało jej na jak najlepszym zdaniu sumów w czerwcu. W przeciwieństwie do niej, Malfoy oraz jego przyjaciele nie przejmowali się nadchodzącymi egzaminami i często żartowali sobie z rudej Ślizgonki. Tak jak Parkinson, poprzedniego dnia porównując ją do Hermiony Granger – prawdopodobnie najmądrzejszej dziewczyny w Hogwarcie, lecz wyśmiewanej przez wychowanków Domu Węża ze względu na niemagiczne pochodzenie i przyjaźń z Potterem i Weasleyami.
Tracey z niezadowoleniem zamknęła z trzaskiem drugi tom „Encyklopedii mitycznych stworzeń”. Na nieszczęście zrobiła to na tyle głośno, by dźwięk opadającej okładki dobiegł do uszu przechodzącej obok pani Pince.
– Młoda panno, czy nie ma pani najmniejszego szacunku do wiedzy zamkniętej w tych księgach? – zapytała się rozeźlona bibliotekarka, po czym dodała, mówiąc raczej do samej siebie: – Trzaska, niszczy książkę i jeszcze hałasuje!
Poprawiła ciemnoniebieską tiarę, która zsunęła się jej na czoło.
– Jeszcze raz to zrobisz, a wygonię cię stąd!
Uniosła swoje okulary z prostokątnymi szkłami, nieustannie opadające jej na czubek długiego nosa, po czym odwróciła się na pięcie i ruszyła dalej, by prześladować kolejnych Bogu ducha winnych uczniów.
– To się nazywa „kryzys wieku średniego” – skomentowała po chwili Sophie.
Pansy uśmiechnęła się szeroko, choć nic nie wskazywało na to, by żart ją rozbawił.
– Tak... A tak z ciekawości, to co cię tak zdenerwowało, Tracey?
Davis spojrzała na Parkinson. Tak jak ona, miała ciemne oczy i czarne włosy, lecz były one znacznie dłuższe. Opadały prostymi pasmami na plecy, podczas gdy u okularnicy nawet nie dosięgały ramion. Oprócz tego cera Pansy posiadała ciemniejszy oliwkowy odcień, a jej sylwetka odznaczała się bardziej kobiecymi kształtami. Przez jej płaską twarz, często porównywaną do twarzy mopsa, szeroki uśmiech oraz irytująco słodki ton głosu Tracey w tamtej chwili rówieśniczka przypominała profesor Umbridge, ich nauczycielkę obrony przed czarną magią.
Davis, której nadal była zła na Parkinson za to, co zdarzyło się przed lekcją opieki nad magicznymi stworzeniami, miała ochotę rzucić jakąś złośliwą uwagą, jednak po raz kolejny uprzedziła ją Sophie. Na twarzy rudej malowało się wyraźne zadowolenie, co zaskoczyło brunetkę. Nie mia,ła pojęcia, z jakiego powodu jej przyjaciółka nagle tak się rozweseliła.
– Ach, Trace dzisiaj ma zły humor. Och, to pewnie przez tę pogodę. - Oznajmiła z troską w głosie, kładąc dłoń na swojej klatce piersiowej w geście przejęcia, a a zarazem szczerości. – Zresztą nieważne – machnęła ręką, a następnie delikatnie zamknęła czytaną książkę i odłożyła ją na stos – już chyba wystarczy nam na dzisiaj czytania, prawda?
Okularnica nie rozumiała zachowania przyjaciółki, mimo to przytaknęła i pomogła jej w zanoszeniu na odpowiednie półki papierowych skarbów pani Pince.
Pansy natomiast nie ruszyła się z miejsca. Nadal wertowała gruby, stary podręcznik do eliksirów. Zauważyła, że rówieśniczki, a zwłaszcza Tracey, nie ucieszyły się na jej widok. Sama najchętniej uniknęłaby tego spotkania, chyba, że udałoby jej się dokuczyć Ślizgonkom. Pamiętała jednak o tym, co wcześniej powiedział jej Draco. Powinna przynajmniej przez jakiś czas powstrzymać się od złośliwości, a może nawet... przeprosić? Nie, na to nie miała najmniejszej ochoty.
Szybko pożegnała się z dwiema przyjaciółkami i czym prędzej wróciła do lektury. Jak się wcześniej domyśliła, dziewczyny nie ociągały się z opuszczaniem biblioteki i z chęcią wyszły na pusty korytarz, gdzie mogły spokojnie porozmawiać, mając pewność, że nikt nie będzie im w tym przeszkadzał.
– Sou, możesz mi wyjaśnić, czemu...
– Czemu wyszłyśmy? – dokończyła ruda. Sądząc po wyrazie jej twarzy, czuła się bardzo zadowolona z siebie. – Przecież widziałam, że jakbyś miała się jeszcze przez minutę męczyć z Panią Draco To Mój Przyszły Mąż, to chyba byś tam wybuchła. Albo zamordowała ją na miejscu, przyprawiając biedną panią Pince o zawał.
– Bez przesady – fuknęła brunetka. – A tak swoją drogą, „Tracey dzisiaj ma zły humor, pewnie przez pogodę”? Co to niby miało być?
– Wymówka, żeby sobie pójść. Zresztą, chyba znalazłam to, czego szukałyśmy.
Nagle Tracey opuściła cała złość, ustępując miejsca zdumieniu.
– Przecież przeszukałam chyba z piętnaście książek i niczego nie zauważyłam. Jakim cudem...?
– Szczęście – Sophie uśmiechnęła się promiennie.
W rzeczywistości przyjaciółki, przychodząc w sobotni poranek do biblioteki, nie miały najmniejszego zamiaru przygotowywać się suma z opieki nad magicznymi stworzeniami. Wczesnym wieczorem poprzedniego dnia, gdy Pansy ze swoją mało atrakcyjną koleżanką Milicentą Bulstrode dotrzymywały towarzystwa Blaise'owi oraz gorylom (co prawda był również z nimi Teodor Nott, jednak tak pochłonięty lekturą, iż nie zwracał najmniejszej uwagi na ludzi wokół), a Dafne Greengrass prawdopodobnie siedziała w dormitorium szóstoklasistek, Sophie opowiedziała Tracey o dziwnym zdarzeniu podczas lekcji u Hagrida, dzieląc się przy okazji swoimi refleksjami na temat Skarabeusza.
– Jak dla mnie podejrzany jest sam fakt, że zrobił nam lekcje o... kocie – stwierdziła brunetka. – Żadnych sklątek tylnowybuchowych, hipogryfów czy chociażby niuchaczy rzucających się na wszystko, co się świeci.
– Czy ja wiem? – zwątpiła ruda. – On po prostu boi się Umbridge. Stara się nie stracić roboty, dlatego pokazuje nam, e... potencjalnie niegroźne stworzenia.
– Być może... Ale myślę, że najlepiej będzie, jak się dowiemy, o co chodzi z tymi jego niebieskimi oczami i dlaczego tylko ty je widziałaś.
Sophie przyznała przyjaciółce rację. Właściwie po to opowiedziała jej o wszystkim, by ta pomogła w wyjaśnieniu nietypowego zachowania zwierzęcia. Wtedy dziewczyny ustaliły, że następnego poranka zaraz po śniadaniu udadzą się do biblioteki, by przejrzeć kilka – czy też raczej kilkadziesiąt – książek o afrykańskich oraz mitycznych stworzeniach i dowiedzieć się czegoś więcej na temat kamelekotów i ich niebieskich oczu.
Wiedziały, że ta sprawa należała do dość nietypowych, zwłaszcza, że nagłe zainteresowanie przedmiotem nauczanym przez znienawidzonego w Slytherinie gajowego mogło wyglądać podejrzanie. Uznały, że lepiej będzie nie mówić o tym nikomu. Niestety, w bibliotece spotkały Pansy, lecz Sophie szybko wpadła na pomysł, jak wyjaśnić ich obecność w bibliotece. Zaraz po tym, jak wyczytała w jednej z ksiąg informację, która mogła okazać się przydatna, postanowiła jak najszybciej opuścić tamto miejsce.
– Powiedz, co tam znalazłaś! – Ponagliła ją Tracey.
– Właściwie to było tylko jedno zdanie, ale chyba nie mogę liczyć na nic więcej – wyjaśniała Sophie.
– Dobra, ale jakie zdanie, powiedz wreszcie! – Brunetka zawsze łatwo wpadała w złość i rzadko wykazywała się cierpliwością. Może była to kwestia hormonów, a może genów. Bardziej prawdopodobna wydawała się druga opcja.
Czerwonowłosa wzięła głęboki oddech, przypomniała sobie dokładnie treść krótkiej notki i...
– Nie, to bez sensu – westchnęła.
Zatrzymały się przy jednym z okien. Davis oparła się o kamienny parapet. Za nią roztaczał się widok na szkolne błonia i Zakazany Las, na granicy których stała mała chatka oraz grządka z dyniami i kapustą. Tam mieszkał Rubeus Hagrid, a wtedy również i Skarabeusz.
– Jak to „bez sensu”? Mów, co tam wyczytałaś, najwyżej cię wyśmieję – uśmiechnęła się delikatnie okularnica.
– Nie uwierzysz w to – stwierdziła Sophie.
– Zobaczymy, jak mi powiesz.
Roper stanęła obok przyjaciółki. Oparła łokcie o ten sam parapet i, patrząc w okno, zacytowała cichym, spokojnym głosem:
– „Oczy irysów egipskich przybierają barwę niebieską zazwyczaj w okresie godowym, gdy znajdują odpowiednią dla siebie partnerkę.”
Sophie dostrzegła biegającego nieopodal chatki Hagrida Skarabeusza.
Tracey nie odezwała się ani słowem.
~
Draco Malfoy przemierzał wąski korytarz prowadzący do jego dormitorium. Pociągnął klamkę umocowaną w dębowych drzwiach oznaczonych tabliczką z napisem „Piąty rok”. Miał nadzieję, że nie zastanie w środku żadnego z tych żarłoków. Ani Crabbe'a, ani Goyle'a. Widział ich co prawda w salonie, gdy go opuszczał, jednak wiedział też, że w świecie czarodziejów dzieją się czasami rzeczy, których nikt nie potrafi wyjaśnić.
W środku poza nim przebywała tylko jedna osoba. Nott. Ten, który najbardziej z nich wszystkich powinien zabiegać o względy młodego Malfoya, najwyraźniej nie potrzebował do szczęścia jego towarzystwa.
Indywidualista, to słowo znikąd pojawiło się w głowie blondyna. Indywidualista, czyli po prostu aspołeczny, zapatrzony w siebie idiota. Na tyle głupi, by chcieć wyprzeć się swojej rodziny. Od kiedy w „Żonglerze”, jak dotąd czasopisma publikującego najbardziej absurdalne bzdury, o których słyszał świat, ukazał się wywiad z Harrym Potterem, świadkiem rzekomego powrotu Czarnego Pana oraz śmierci Cedrika Diggory'ego, Teodor Nott zachowywał się jeszcze dziwaczniej niż zwykle. Przez kilka dni faktycznie towarzyszył Malfoyowi, jednak potem całkowicie odciął się od otaczającego go świata.
To stało się po jednej z rozmów z Draconem. Blondyn stwierdził, że jeśli Lord Voldemort rzeczywiście powrócił, a Potter mówi prawdę (co według niego graniczyło z niemożliwością), to wtedy będzie czuł się jeszcze bardziej dumny ze swojego ojca, Lucjusza, który podobno jako jeden z pierwszych zjawił się u boku swego mistrza. Nott tego nie rozumiał, co z kolei zdumiało Malfoya. Obaj ojcowie wiernie służyli Voldemortowi, głosili jego idee, reprezentowali szlacheckie rody czarodziejów, walczyli w obronie godności swojej i swoich rodzin... Dlaczego ten głupi Teodor tego nie dostrzegał?
Draco też nie czuł się dobrze, gdy kolejne osoby zaczęły wierzyć w powiązania Malfoyów z ciemną stroną. By się nie narażać, przed innymi udawał niewiniątko. Musiał grać, bo w Hogwarcie pilnowano, by nikt nie chciał podążać śladem Czarnego Pana i jego sług, śmierciożerców. W rzeczywistości podziwiał ojca, o czym wiedzieli również zaufani kompani ze Slytherinu. Nott natomiast cały czas zachowywał się tak, jakby gardził tym, który go wychował, zapewnił mu dobre życie, a do tego jedynym żyjącym bliskim krewnym. Rodzeństwa nigdy nie miał, a matka umarła. Dlaczego więc nie chciał się przyznawać do swojego ojca? Draco nie potrafił tego pojąć. Wiedział jednak, że ten chudy chłopiec zwany Teodorem Nottem wkrótce będzie musiał ponieść konsekwencje swoich wyborów.
Chorobliwie blady brunet nie zwracał uwagi na obecność Malfoya, a przynajmniej nie okazywał najmniejszego zainteresowania jego osobą. Gdy znad książki dostrzegł prawie białe włosy, znak charakterystyczny Malfoyów, zażyczył sobie tylko, by Draco jak najszybciej stamtąd wyszedł. Od kilku dni dosłownie nie mógł na niego patrzeć. Nie wierzył, że można być tak głupim i ślepym, by czuć dumę z posiadania ojca-mordercy, sługi jeszcze gorszego i groźniejszego mordercy. Sam nie wiedział, kto mówi prawdę i początkowo wątpił w wiarygodność Pottera, jednak jego opowieść stanowiła jedyne wytłumaczenie tego wszystkiego, co działo się ostatnio... Nie chciał przyjąć do wiadomości faktu, iż jego ojciec już kilkanaście lat temu został śmierciożercą. Z początku pomyślał, że Gryfon w wywiadzie wymieniał nazwiska wszystkich Ślizgonów, o których tylko sobie przypomniał, lecz niedługo po opublikowaniu wywiadu usłyszał przypadkiem rozmowę Harry'ego Pottera z Hermioną Granger. Chłopak wyglądał na zdziwionego, gdy dowiedział się, że ten spokojny brunet, który czasem kręci się koło Malfoya nazywa się Nott, tak jak jeden ze śmierciożerców na cmentarzu.
Teodor uświadomił sobie, jak niewiele wiedział o swojej własnej rodzinie. Ojciec nigdy nie opowiadał o przeszłości, o tym, jak poznał matkę, co robił po ukończeniu Hogwartu, o Voldemorcie powiedział mu tylko raz, kiedy zdawkowo wyjaśnił, kim on był. Nic więcej.
Draco też nie mógł wiele słyszeć o służeniu Czarnemu Panu. O takich rzeczach się nie mówi. Nie tylko dlatego, że większość planów należała do pilnie strzeżonych sekretów, których zabroniono zdradzać nawet najbliższym. Po prostu dzieciakom nie zdradza się zbyt wielu brutalnych faktów. Nie zmieniało to faktu, że Malfoy został wychowany w nienawiści do szlam, zdrajców krwi i mieszańców. W wielu kwestiach podzielał zdanie śmierciożerców, nawet jeśli sam nie był tego świadomy.
Nott przewrócił kartkę. Niespodziewany odgłos szurającego papieru przerywający panującą w dormitorium ciszę sprawił, że Draco mimowolnie skierował wzrok na książkę. Potrafił odczytać tylko pierwsze słowo tytułu, ponieważ dalszą część napisu na okładce zasłaniała dłoń Teodora.
Studium...
Pewnie się uczy. Jak zwykle, pomyślał blondyn. Postanowił nie zwracać uwagi na rówieśnika, tylko zrobić to, co chciał wcześniej. Podszedł do swojego łóżka, ocierając się przypadkiem o zsuniętą zieloną kotarę przymocowaną do niego. Nie zamierzał się kłaść. Omiótł wzrokiem stojącą obok szafkę nocną wykonaną, tak jak wszystkie meble w pomieszczeniu, z niemalże czarnego, niemalowanego drewna, zapewne hebanu. Pociągnął za srebrną gałkę w kształcie głowy węża, otwierając tym samym górną szufladę. W jej wnętrzu znajdowało się kilka niezbędnych przedmiotów: ściereczka do polerowania różdżki, zapasowy atrament i pióro, kilka ciastek dla sów i knutów, którymi płacił przy śniadaniu za „Proroka Codziennego”, notes, w którym zapisywał przeróżne wskazówki dotyczące gry w quidditcha, odznaki z napisem „Weasley jest naszym królem”, a także...
Jest. Żaden idiota go nie ruszył.
Draco wziął do ręki zielone jabłko. To samo, które wcześniej znalazło się w gabinecie Umbridge. Chłopak miał przeczucie, że z tym owocem nie wszystko było w porządku. Odróżniało się od pozostałych, nie tylko wtedy, kiedy po raz pierwszy je chwycił. Chociaż wyciągnął je z kieszeni dopiero po lekcji astronomii, czyli około pierwszej w nocy, ani razu nie miał ochoty go zjeść. Czuł wręcz, że nie może tego zrobić.
Z początku pomyślał, że ktoś wstrzyknął do miąższu jakąś truciznę, co jednak według niego było mało prawdopodobne. Kolejna paranoiczna teoria w stylu Szalonookiego Moody'ego. Gdyby nie fakt, że należał do grona ulubionych i zaufanych uczniów Umbridge, mógłby przypuszczać, że w jakiś sposób umieściła w jabłku veritaserum, eliksir prawdy, by dowiedzieć się, kto w szkole rozprowadza treści artykułów z „Żonglera”, którego posiadania wcześniej zabroniła pod groźbą wydalenia ze szkoły. Jednak gdyby faktycznie tak się stało, to Dolores zmusiłaby Dracona do zjedzenia owocu w jej obecności, a do tego nie doszło.
Malfoy czuł, że to małe, niepozorne jabłko musi skrywać jakiś sekret. Przybliżył je do twarzy i wziął głęboki wdech.
Nigdy wcześniej nie czuł podobnego zapachu, czy raczej mieszanki zapachów. Z jednej strony przyjemne, z drugiej odrażające, ale z całą pewnością nie miało nic wspólnego z zielonym jabłkiem.



_________
Tytuł... dziwny, nie miałam innego pomysłu, ale myślę, że przynajmniej oddaje klimat tego rozdziału. Jakby nie patrzeć, to poza wzmianką o treningu quidditcha właściwie w rozdziale występują sami Ślizgoni.
W tym Teodor <3 Już wcześniej ta postać mnie intrygowała, a przez Wyjątek to ja już sobie bez niego Slytherinu z czasów Harry'ego nie wyobrażam. Tak swoją drogą, to jestem ciekawa, czy ktoś zgadnie, co Teodor sobie czytał z dormitorium :)

Rozdział jest z jednej strony takim zapychaczem, rozwlekłym opisaniem kilku scenek, z których nie wszystkie okażą się tak istotne. Refleksje na temat śmierciożerców były calkowicie nieplanowane, opis Notta miał się zamknąć w kilku prostych słowach. Malfoy uważa go za kretyna, bo ten nie uważa swojego ojca za jakieś bóstwo. Tyle.
Przy okazji przypałętał się Multon, którego chyba pomyliłam z innym gościem. W każdym razie tego Multona możecie sobie skojarzyć z tym chłopakiem, który uczepił się Malfoya w "Więźniu Azkabanu". W filmie, rzecz jasna.
Hazelle Tavish (imię zaczerpnęłam od "hazel", czyli słówka, którym Brytyjczycy określiliby jej kolor oczu, a MacTavish to imię pieska jednej z bohaterek "Rosemary znaczy pamięć" A. Christie, a poza tym to dość znane szkockie nazwisko, ja tylko pozbyłam się "Maca") to chyba jak dotąd jedyna postać w tym opowiadaniu, którą stworzyłam "od zera". Ktoś może się mnie czepnąć, że zamiast tworzyć swoje postacie, to po prostu korzystam z nazwisk z listy "czterdziestki" Rowling, czyli wszystkich rówieśników Harry'ego. Jeśli pojawi się ktoś taki, to chcę wytłumaczyć, że celem napisania tego opowiadania było m. in. właśnie opisanie tych z "czterdziestki", którzy, jak mówi Rowling, cały czas towarzyszyli Harry'emu i spółce, mimo, że w książkach czasami nie ma nawet wzmianki.

4 komentarze:

  1. Ahh, ten Draco i jego romantyzm ^^ Naczelny Casanova Hogwartu xD Jestem ciekawa jego dalszych podboi ;) Rozśmieszyła mnie ostatnia scena z jabłkiem z gabinetu Umridge, to było świetne ;p Panna Parkinson chyba nie jest lubiana przez koleżanki z domu, za to ja lubię Sou i Tracey, bardzo przypadły mi do gustu ^^ Teodor nie uległ tradycji rodzinnej i to się chłopakowi chwali, że myśli sam a nie daje się kierować ojcu. :)
    No i zagadka niebieskich oczu Skarba :D Nic dziwnego że dziewczyna zaniemówiła xd
    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hm... Jedyne, co tu wymaga sprostowania, to stosunek innych dziewcząt do Pansy, bo widzisz, właściwie to tylko Sophie i Tracey za nią nie przepadają ;) Zresztą, sama się o tym wkrótce przekonasz, jak wytrwasz jeszcze przez kilka rozdziałów :P

      Usuń
  2. Skończyłam czytać wszystkie rozdziały już w nocy, ale byłam tak zmęczona, że wolałam się położyć spać niż pisać same bzdury xd

    Tak jak napisałam w komentarzu u mnie na blogu - nie wiem kto jest główną bohaterką. Albo Pansy, albo Sophie. Niestety, zakładki są niedostępne, chyba że jest to zamierzone. A szkoda, bo sama chętnie dowiedziałabym się o czym to będzie,
    Domyślam się, że ważną rolę odegra Draco Malfoy. Ciekawe jak to będzie wyglądało.

    Nie będę czytała tego następnego postu, ponieważ jak doczytałam, nie ma on żadnego związku z opowiadaniem. Czekam więc na następny.

    Pozdrawiam serdecznie :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Barwne opisy, niebanalne pomysły, wciągające wątki... Nic dodać, nic ująć! Wspaniały rozdział :) Może nie ma w nim zbyt wiele akcji, ale podobają mi się te wsztkie opisy miejsc, np. opuszczonej sali zielarstwa... Tworzą niesamowity klimat <3 Z niecierpliwościa czekam na ciąg dalszy...

    OdpowiedzUsuń



Obserwatorzy