Kroki
dwóch chłopców odbijały się głośnym echem po pustym,
pogrążonym w półmroku lochu, oświetlanym jedynie przez kilka
srebrnych, bogato zdobionych żyrandoli dających słabe, zielonkawe
światło. W licznych zakamarkach znalazło dla siebie dom wiele
pająków, a na lekko wilgotnych kamieniach osiadał mech. W
powietrzu unosił się zapach rozkładających się roślin.
Jednak
powodem, dla którego większość uczniów Hogwartu wolała unikać
tego miejsca, było zupełnie coś innego... A raczej ktoś
inny.
Chłopcy,
ubrani w czarne szaty, przechodzili właśnie obok drzwi do jednego z
niewielu pomieszczeń w tej części zamku, z których ktokolwiek
korzystał. Do ich uszu dobiegały strzępki rozmów oraz odgłosy
wydawane przez przelewane płyny, wpadające do kociołków kamienie,
przesuwane, otwierane czy też tłuczone przeróżne szklane
pojemniki i przyrządy. W lochach bowiem mieściła się sala, w
której odbywały się lekcje eliksirów – jednego z
najważniejszych przedmiotów nauczanych w Szkole Magii i
Czarodziejstwa.
Tego
dnia piątoklasiści warzyli Eliksir Rozdymający. Gryfoni i Ślizgoni
w skupieniu dodawali kolejne składniki, mieszali zawartość –
pięć razy w lewo, pięć razy w prawo – a co jakiś czas
wymieniali szeptem uwagi na temat wywarów przygotowywanych przez
kolegów i... tych, którzy nie miano kolegów raczej nie
zasługiwali.
–
Draco, spójrz na Longbottoma – powiedział cicho pewien
czarnoskóry Ślizgon do blondyna siedzącego w ławce obok.
– A
co znowu tej łajzie nie wyszło?
–
Jeszcze nic, ale...
– To
wybacz, ale wierz mi, że mam ciekawsze rzeczy do oglądania –
odparł Draco, spoglądając na rudowłosą dziewczynę wrzucającą
garść suszonych ziół do mosiężnego kociołka.
Profesor,
przechadzający się po klasie i sprawdzający poczynania
podopiecznych, odwrócił głowę w stronę Ślizgona, dając mu do
zrozumienia, że powinien wrócić do pracy. Nie powiedział jednak
mu tego wprost – Draco Malfoy był jednym z jego ulubionych
uczniów. Nauczyciel, nie zmieniając ani na chwilę wyrazu swojej
kamiennej, bladej twarzy, ruszył dalej.
–
Panno Parkinson, korzenie kroimy w plastry, nie w kostkę.
Dziewczynie
udało się naprawić błąd, zanim dodała źle przygotowane
składniki do gotującej się błękitnej mikstury. Tymczasem, po
drugiej stronie sali trójka Gryfonów rozmawiała ze sobą
przyciszonymi głosami, korzystając z okazji, gdy profesor był
zajęty instruowaniem kolejnych uczniów.
–
Harry, Ron, spójrzcie na Neville'a – szepnęła jedna z dziewcząt,
Hermiona, odgarniając sprzed twarzy pasmo brązowych loków.
–
Czemu? – spytał Ron. – Przecież nic mu się...
Przerwał,
widząc przed sobą bladą twarz nauczyciela otoczoną ciemnymi,
przetłuszczonymi włosami i wpatrujące się w niego oczy, czarne
tak jak jego nieśmiertelna, sięgająca ziemi szata, towarzysząca
mu przy każdej możliwej okazji.
–
Żadnych rozmów – odrzekł chłodnym, pozbawionym emocji tonem. –
Minus pięć punktów dla Gryffindoru.
Ze
strony sali, którą zajmowali uczniowie z drugiego domu, Slytherinu,
rozległo się kilka chichotów. Uwielbiali lekcje z profesorem
Snapem, który był ich opiekunem i wyraźnie faworyzował swoich
wychowanków. Z całą pewnością darzyli go szacunkiem, a może
nawet i sympatią.
Chociaż
trudno mówić o sympatii do kogoś takiego jak Severus Snape, bo
doprawdy ciężko jest polubić tak ponurego, emanującego chłodem
człowieka, na twarzy którego nigdy nie widać uśmiechu. Złośliwi
twierdzą również, że na jego włosach nigdy nie pojawia się
szampon... Przynajmniej taka opinia krąży wśród Gryfonów, od
dawna pałających niechęcią do mistrza eliksirów.
Gdy ten
natomiast oddalił się od trójki przyjaciół, Hermiona postanowiła
przekazać Ronowi to, czego nie zdążyła powiedzieć. Aby nie
narażać się na kolejną karę, po prostu zaznaczyła akapit w
podręczniku i pokazała go chłopcom, spoglądając przy tym
wymownie na Neville'a, który właśnie klęczał na podłodze i
zbierał rozsypane przez niego salamandrze ogony.
Harry i
Ron na chwilę przerwali sporządzanie eliksiru, by przeczytać
wskazany przez nastolatkę fragment:
Uwaga.
Jeśli nad wywarem pojawi się fioletowa para, oznacza to, że może
dojść do gwałtownego wybuchu. Należy wtedy NIEZWŁOCZNIE dolać
do mikstury dużą ilość koziego mleka, w przeciwnym wypadku
opróżnić kociołek lub oddalić się, by znaleźć się nie bliżej
niż pięć stóp od kociołka.
Obaj
szybko sprawdzili, jaki kolor mają ich wywary. Barwa eliksiru
Harry'ego przypominała szafir – dokładnie tak powinien wyglądać
według autorów podręcznika. W kociołku Rona natomiast znajdowała
się półprzezroczysta, turkusowa ciecz. Chłopak mógł w niej
zobaczyć odbicie swojej przyozdobionej piegami twarzy, otoczonej
lekko kręconymi, pomarańczowymi niczym świeże marchewki włosami.
Hermiona,
widząc, że przyjaciele nie zrozumieli jej do końca, szturchnęła
ich. Gdy się odwrócili w stronę dziewczyny, zauważyli, że
kieruje swoje oczy w stronę Neville'a Longbottoma – kolegi, który
spał w tym samym dormitorium, co Ron i Harry. Zadowolony z tego, że
udało mu się zebrać z podłogi wszystkie porozrzucane składniki,
nie zwrócił uwagi na unoszący się przed nim fioletowy obłoczek
pary...
– Na
gacie Merlina... – szepnął rudzielec. – Pięknie.
– Co
robimy? – spytał Harry, poprawiając zsuwające się z nosa
okulary. – Zgaduję, że nikt nie nosi w torbie butelki z mlekiem.
–
Tutaj piszą, żeby opróżnić kociołek – stwierdził Ron.
–
Tylko... Wtedy Neville nie zaliczy pracy... – zmartwiła się
Hermiona.
– Jak
to wybuchnie, to tym bardziej nie zaliczy – wtrącił okularnik. –
A na deser dostanie szlaban.
– To
może powiemy Snape'owi? – zaproponowała szatynka.
Chłopcy
gwałtownie pokręcili przecząco głowami. Uważali, że informując
o wszystkim profesora, mogli narazić zarówno siebie, jak i
Neville'a na duże nieprzyjemności.
Nad
kociołkiem pojawił się drugi, większy obłoczek. Chwilę później
podążył za nim trzeci, malutki. Przyjaciele bez słowa obserwowali
unoszącą się parę...
–
E... Harry, podasz mi słoik z borówkami?
Chłopak
dopiero po kilku sekundach zorientował się, że ktoś do niego
mówi.
–
Co...? A, borówki. Masz, stary – przesunął słoik w stronę
Rona.
Kolejne
pary oczu kierowały się w stronę niczego nieświadomego Neville'a.
Również Blaise, czarnoskóry Ślizgon, zerkał od czasu do czasu w
stronę właściciela kociołka, który stał się tykającą bombą
zegarową.
Czwarty
obłoczek powędrował w górę.
Piąty
i szósty leciały obok siebie.
Siódmy
miał już dość intensywną barwę.
Ósmy.
Dziewiąty.
Dziesiąty.
Jedenasty,
dwunasty, trzynasty...
Draco
spostrzegł, że prawie wszyscy uczniowie wpatrują się w fioletową,
gotującą się i bulgoczącą ciecz, chociaż sam nie widział w tym
nic nadzwyczajnego. Longbottom wyjątkowo źle radził sobie z
eliksirami, do tego był pechowcem i ciamajdą, przez co wypadki z
jego udziałem stały się czymś niemalże naturalnym.
Gryfon
tymczasem zauważył, że z jego miksturą dzieje się coś dziwnego,
kiedy wrzucał do kociołka papkę z rozgniecionych borówek. Widząc,
że substancja bulgoce zdecydowanie za mocno, wziął do ręki
różdżkę i już zamierzał zmniejszyć ogień, gdy nagle...
BUM!
Fioletowa,
gęsta ciecz, wystrzelając w górę, rozsadziła miedziane naczynie.
TRZASK!
Kawałki
metalu trafiły w stół.
PLUSK!
W tym
samym momencie niezliczona ilość kropli rozeszła się we wszystkie
możliwe kierunki.
–
Protego!
Drobinki
podążające w stronę stołów pozostałych Gryfonów odbijały się
od magicznej tarczy wyczarowanej przez Harry'ego. Większość osób
obecnych w sali odruchowo zasłoniła głowy książkami (czy też
czymkolwiek innym, co było pod ręką), dotyczyło to również
tych, którzy znaleźli się poza zasięgiem szybujących w powietrzu
resztek eliksiru Neville'a. Wyjątek stanowili Crabbe oraz Goyle –
dwaj Ślizgoni, wierni towarzysze Malfoya, nieodstępujący go na
krok niczym osobiści ochroniarze. Z tego względu – a może
również z powodu niskiego ilorazu inteligencji – niektórzy
nazywali ich „gorylami”. Zazwyczaj, żeby coś udało im się
zrozumieć czy zapamiętać, trzeba było powtarzać im wszystko po
kilka razy, więc nic dziwnego, że kiedy uczniowie w panice starali
się nie zetknąć z nie do końca udanym (delikatnie mówiąc)
Eliksirem Rozdymającym, oni nadal siedzieli w bezruchu, patrząc się
z, typowym dla nich, głupkowatym wyrazem twarzy w bliżej
nieokreślony punkt.
PLASK!
Na
policzku siedzącego bliżej środka sali Crabbe'a oraz na nosie
Goyle'a pojawiły się fioletowe kleksy.
– Aj!
Ruda
Ślizgonka, na którą wcześniej zerkał Draco, pisnęła,
gwałtownie odskakując w kierunku ściany. Kilka kropel spadło na
jej stolik, a dokładniej na jeden z pociętych ogonów jaszczurek,
który nagle spęczniał niczym nadmuchany balonik.
– Longbottom...
Snape
maszerował szybkim krokiem w kierunku chłopaka. Mówiąc, próbował
jak zwykle zachować swój oziębły, obojętny ton, jednak wtedy
dało się usłyszeć w nim nutę gniewu. Jego słowom akompaniował
trzepot długiej szaty.
–
Panie Longbottom – powtórzył – czy przez pięć lat nie zdążył
się pan niczego nauczyć? W życiu nie widziałem osoby, która jest
aż takim beztalenciem...
–
P-panie p-profesorze... – wydukał z trudem Neville, próbując
unieść puchnącą rękę.
Kociołek
eksplodował w odległości niemalże kilku cali od nastolatka, przez
co cała jego twarz, a w niektórych miejscach również szata i ręce
były opryskane eliksirem, który zadziałał błyskawicznie. Gryfon
niemalże nie mógł poruszać ustami, ponieważ policzki i wargi
wydęły mu się jak u ropuchy. Dla niektórych wyglądało to
śmiesznie, inni spoglądali na niego z przerażeniem, natomiast na
nauczycielu puchnący Neville zdawał się nie robić żadnego
wrażenia.
–
Tak, panie Longbottom...?
W
odpowiedzi usłyszał niezrozumiałą sekwencję kilku spółgłosek.
–
Panie Zabini, panie Nott, proszę zabrać Longbottoma i tych dwóch –
skinął głową w stronę Crabbe'a i Goyle'a – do skrzydła
szpitalnego.
Czarnoskóry
kolega Malfoya oraz inny uczeń ze Slytherinu, siedzący sam w
ostatniej ławce, wstali z miejsc i podeszli do poszkodowanych –
Blaise przywołał do siebie „goryli”, natomiast Nott podszedł
do Gryfona i niechętnie pomógł mu wstać. Całą piątką wyszli z
sali, nie odzywając się do siebie ani słowem.
Kiedy
już drzwi za nimi się zatrzasnęły, Snape postanowił wrócić do
swojego biurka, przystając przy okazji – ponownie – przy stoliku
Harry'ego i Rona.
–
Potter – nie tyle co wypowiedział to nazwisko, co raczej wypluł
je z ust. – Czy ja zezwoliłem na używanie zaklęć obronnych na
moich lekcjach?
–
Nie, ale... – zaczął okularnik.
– Nie
– powtórzył tonem znacznie bardziej stanowczym niż Harry. – Na
moich zajęciach nikt nie będzie niepotrzebnie wymachiwał różdżką.
Czas nauczyć się, Potter, co oznacza słowo zasada. Gryffindor
traci przez ciebie kolejne dziesięć punktów.
Nastolatek
westchnął ciężko. Nauczyciel eliksirów za każdym razem szukał
pretekstu, by go ukarać, a przy okazji dom, do którego należał.
Harry wiedział, że to nie jego wina, że profesor na niego się
uwziął, mimo to czuł się źle, gdyż przez to cierpieli na tym
jego koledzy, którzy starają się, aby zdobywać kolejne punkty i
zapewnić Gryffindorowi pod koniec roku szkolnego zwycięstwo w
dorocznym Pucharze Domów.
Chłopak
postanowił jednak nie wdawać się w dyskusję z profesorem Snapem,
ponieważ z doświadczenia wiedział, że tylko pogorszyłby swoją
sytuację. Do końca lekcji został jeszcze kwadrans, dlatego zarówno
on, jak i pozostali uczniowie byli zmuszeni wrócić do pracy nad
swoimi wywarami.
Hermiona
po raz kolejny odgarnęła włosy, zakładając je za ucho. Często
zapominała o związaniu ich przed eliksirami, jednak zbytnio jej to
nie przeszkadzało. Wrzuciła do niebieskiej mikstury – delikatnie,
by ciecz się nie rozprysła – ostatni składnik. Teraz wystarczyło
gotować całość na wolnym ogniu przez dwie minuty. Szatynka z
zadowoleniem spojrzała na prawie gotowy, jak zwykle udany, napój.
Jej krótką chwilę dumy przerwał głos Rona:
–
Widzisz? A wystarczyło tylko rzucić Evanesco i nie byłoby
problemu.
~
Pani
Pomfrey była niską, krępą kobietą w wieku około pięćdziesięciu
lat. Swoje kasztanowe włosy w czasie pracy chowała pod czepkiem,
który wyglądem różnił się od swojego mugolskiego odpowiednika,
bo kształtem bardziej przypominał welon zakonnicy. Oprócz tego,
jak przystało na szkolną pielęgniarkę, na zwykłą czarodziejską
szatę nałożyła nieskazitelnie czysty, biały fartuch.
Nawet
ci, którzy mieli styczność z magią od urodzenia, dziwili się,
jak jedna osoba potrafi zapanować nad wszystkim, co dzieje się w
hogwarckim skrzydle szpitalnym, a na dodatek zajmować się każdym,
kto zwróci się do pani Pomfrey o pomoc, a zdarzało się, że naraz
opieki wymagało nie kilka, ale kilkanaście (o ile nie więcej)
osób.
Zbliżała
się pora obiadu, więc i ona powoli przygotowywała się do wyjścia.
Korzystając z kilku wolnych minut, poszła w kierunku małego,
przynajmniej w porównaniu z salą, gdzie znajdowały się łózka
dla pacjentów, pomieszczenia. Otwarła drewniane, skrzypiące drzwi,
po czym machnęła różdżką. W pogrążonym wcześniej w ciemności
pokoju rozbłysło pięć lampek oliwnych zwisających z sufitu,
ustawionych w rzędzie biegnącym od wejścia aż do tylnej ściany.
Kobieta lekko domknęła drzwi, by nie wpuszczać do środka zbyt
wiele światła. Znajdowała się bowiem w swojej ukochanej magicznej
spiżarni, gdzie przechowywała wszystkie potrzebne jej przeróżne
składniki, mikstury, antidota i zioła w taki sposób, aby jak
najdłużej nie traciły leczniczych właściwości. Każdego dnia,
nawet po kilka razy, zaglądała do środka, sprawdzając, czy panuje
tam odpowiednia temperatura i wilgotność, czy przypadkiem nie
zadomowiły się gdzieś jakieś zwierzęta lub grzyby, a także czy
niczego nie musi dokupić. Kobieta zerknęła na jedną z półek po
lewej stronie. Nad etykietą z napisem „Eliksir Pieprzowy” stała
tylko jedna, już prawie pusta szklana butelka z tym bardzo
popularnym wśród czarodziei lekarstwem na przeziębienie. Poza tym
pani Pomfrey zauważyła, że powinna zaopatrzyć się w większe
ilości środków uspokajających, bo w ostatnim czasie coraz to
więcej uczniów skarży się na nadmiar stresu, niektórym zdarza
się nawet mdleć z nerwów... Jednak ona wcale im się nie dziwiła:
zbliżające się egzaminy, nawał prac domowych, do tego obecność
w szkole tak zwanego Wielkiego Inkwizytora Hogwartu oraz pogłoski o
odzyskaniu mocy przez jednego z najgroźniejszych i zarazem
najpotężniejszych czarnoksiężników w historii. Wystarczyło, że
tylko pomyślała o tym, co dzieje się wokół, by samej sięgnąć
po jakiś uspokajający eliksir.
Kobieta
jednak zmuszona była przerwać codzienny przegląd spiżarni,
usłyszawszy kroki kilku osób wchodzących na teren szkolnego
szpitala. Po wyjściu z pomieszczenia ponownie machnęła różdżką
– płomyki tlące się w lampkach zgasły, a drzwi zamknęły się.
Ich skrzypienie rozniosło się echem po całej sali. Podobnie jak w
całym zamku, tak i również w skrzydle szpitalnym panowała dobra
akustyka, dźwięk bez problemów odbijał się od jasnych ścian,
przemierzając przestronne wnętrze, które za dnia było
rozświetlone promieniami słońca wpadającymi przez duże, szklane
okna z czarnymi framugami, otoczone płaskorzeźbami
przedstawiającymi wijące się pnącza roślin.
Pamiętając
panujące wokół zamieszanie mające miejsce niespełna tydzień
wcześniej, zaraz po ostatnim meczu między drużynami domów
Hufflepuffu oraz Ravenclawu, pani Pomfrey czuła się nieco dziwnie,
mijając rząd pustych łóżek. Co prawda bardzo ceniła sobie ciszę
i spokój, lecz musiała przyznać, że samotność bywa męcząca,
za to dzięki obecności rozemocjonowanych młodych studentów nieraz
i na jej twarzy pojawia się uśmiech.
Szybkim
krokiem podeszło do nich pięciu chłopców. Czterech z nich miało
na sobie czarne szaty z zielonymi wstawkami oraz krawaty w tym samym
kolorze, co znaczyło, że należeli do domu Slytherina. Na stroju
piątego natomiast w miejscu zieleni występowała czerwień. Kobieta
spojrzała na niego z politowaniem – chociaż jego twarz wyglądała
całkiem inaczej niż zazwyczaj, pani Pomfrey bez trudu rozpoznała
nastolatka.
– Oj,
panie Longbottom, pan to tu powinien zamieszkać – westchnęła.
Zrobiła
krok w stronę Crabbe'a z opuchniętym policzkiem oraz Goyle'a,
którego nos wyglądał jak u klauna, ale z tą różnicą, że nie
był czerwony.
–
Eliksir Rozdymający, co?
Longbottom
kiwnął głową na potwierdzenie.
– Co
ja z wami mam... – mruknęła. – Wydawało mi się, że profesor
Snape trzyma u siebie antidotum, chyba że... – zerknęła na
powyciąganą i zabarwioną w kilku miejscach na fioletowo szatę
Neville'a. – Oczywiście. Chodźcie, chłopcy, zaraz coś
zaradzimy.
Uczniowie
podążyli za panią Pomfrey, która na chwilę zniknęła w swojej
spiżarni, by wyjść, trzymając miskę z niezbyt gęstą mazią o
kolorze musztardy.
–
Proszę, podaj mi ten słoik, który stoi obok umywalki – zwróciła
się do jednego z dwóch „zdrowych” nastolatków.
Obaj
patrzyli na siebie, nie wiedząc, do kogo konkretnie była skierowana
prośba pielęgniarki. W końcu Nott, stojący bliżej wspomnianego
słoju, sięgnął po naczynie i otworzył je. Znajdowały się w nim
małe, okrągłe gąbeczki, białe, podobnie jak większość
używanych w skrzydle szpitalnym przedmiotów.
Kobieta
uprzejmie podziękowała Ślizgonowi, sięgnęła po jedną z gąbek,
zamoczyła ją w żółtej masie i podała Crabbe'owi.
–
Przyłóż to do policzka.
To samo
zrobiła z kolejną gąbką, przeznaczoną dla Goyle'a.
– Za
dwie minuty opuchlizna powinna zejść, możecie już iść –
oznajmiła. – Ty, kochanieńki – wskazała na Neville'a –
jeszcze tu na trochę zostaniesz.
Nott
odniósł słoik na miejsce, po czym razem z pozostałą trójką
Ślizgonów ruszył w stronę wyjścia, zostawiając opuchniętego
Longbottoma w prawie pustym skrzydle szpitalnym.
Młody
Gryfon usiadł na krześle, a pani Pomfrey nakładała mu na
ochlapaną nieudaną miksturą skórę musztardową maź. Posmarowane
miejsca zaczęły go boleć, kiedy substancja zaczęła działać,
pomimo tego czuł ulgę. Chociaż nie zaliczył kolejnej pracy na
lekcji eliksirów i przez niego Gryffindor stracił kolejne punkty,
cieszył się, że przynajmniej udało mu się – jak na razie –
uciec od obecności nielubianego nauczyciela oraz stale
wyśmiewającego się z niego Malfoya i jego kompanów.
W tym
momencie miał jedynie nadzieję, że przyjaciele nie zapomną zabrać
jego torby z sali.
Skrzywił
się nieco, czując, jak ból w jednym z policzków się nasila.
Dlaczego
skutków zaklęć nie można usunąć tak łatwo, jak zawartości
kociołka?
Jedno
proste zaklęcie.
Evanesco.
I po
kłopocie.
~
Zabini,
Nott, Crabbe oraz Goyle od kilku minut siedzieli na swoich miejscach
w sali eliksirów. Blaise dorzucał jeszcze jakieś składniki do
kociołka, mieszając energicznie jego zawartość. Nott, który już
wcześniej przygotował wywar, wlepił oczy w sufit, pogrążając
się w myślach, natomiast dwaj przyjaciele z przywróconymi do
dawnego stanu twarzami zajęci byli rozmową na temat zbliżającego
się obiadu.
–
Głodny jestem – szepnął Crabbe.
– Ja
też.
– Co
jest dzisiaj na obiad?
–
Eee... To co zwykle?
–
Mówili, że na deser ma być tort czekoladowy.
–
Fajnie – mruknął Goyle. -Au.
– Co
ci jest?
–
Burczy mi w brzuchu
–
Mnie też... Głodny jestem – powtórzył.
– Ja
też.
Gdy tak
prowadzili swoją inteligentną (jak na nich) konwersację, profesor
podniósł się z krzesła i oznajmił całej klasie:
–
Czas minął. Proszę nalać próbki waszych eliksirów do
podpisanych fiolek i złożyć je na moim biurku. Finnigan,
powiedziałem, że czas minął – to ostatnie skierował do
Gryfona, który próbował po kryjomu dodać ostatnią ingrediencję.
Uczniowie
wykonali polecenie, nie okazując zdenerwowania. Wyjątkiem była
Pansy Parkinson – ta sama, która źle pokroiła korzenie imbiru.
Co chwilę zerkała na stojącego do niej tyłem Dracona, przez co
raz o mało co nie wypuściła fiolki z rąk. W ostatnim momencie
zacisnęła palce na szklanej buteleczce, potykając się przy tym o
zawieszoną na krześle torbę. Malfoy, usłyszawszy dobiegający z
tyłu hałas, obrócił głowę i zerknął przez ramię na próbującą
ustać na dwóch nogach Pansy. Dziewczyna, zaszczycona jego
spojrzeniem, nie potrafiła ukryć zdenerwowania, a tym bardziej
rumieńców na policzkach.
On
jednak szybko się odwrócił, nie zwracając większej uwagi na
rozkojarzoną Ślizgonkę.
Chociaż
ona w głębi duszy pragnęła, by jego chłodne, błękitne oczy
wpatrywały się w nią choćby sekundę dłużej...
Zawiedziona,
podeszła do biurka profesora, oddając zakorkowaną fiolkę.
Wracając, miała okazję bezkarnie, udając, że zwyczajnie patrzy
przed siebie, wpatrywać się w twarz młodego czarodzieja, a nie
tylko na jego krótkie, platynowe włosy z tyłu głowy.
Jednak
ta chwila nie trwała zbyt długo, ponieważ cała klasa, słysząc
dzwonek obwieszczający koniec lekcji, poderwała się z krzeseł.
Jedni przepychali się, by zanieść podpisane próbki mikstur
nauczycielowi, inni w pośpiechu sprzątali stoły, jakaś dziewczyna
starała się dojść do kredensu, gdzie chciała schować
niewykorzystane składniki, z kolei Snape, nie zwracając uwagi na
powstałe zamieszanie, zadał uczniom temat pracy domowej:
niepożądane skutki stosowania dzikich grzybów. Dwie rolki
pergaminu.
–
Crabbe, Goyle, podejdźcie tutaj – dodał.
Chłopcy
niechętnie poczłapali w kierunku przeciwnym do reszty grupy idącej
na obiad. Jeden z nich pomasował bolący brzuch, jednak trudno
orzec, czy była to kwestia głodu, czy raczej porannego
przejedzenia.
Kiedy
już pozostali uczniowie opuścili salę, nauczyciel wyjaśnił im,
czego od nich oczekiwał.
–
Widzicie te dwa worki? – zapytał.
Pokiwali
głowami. W przednim narożniku klasy stały dwa duże, płócienne
wory.
–
Zwiążcie je i zanieście je profesor Umbridge – polecił,
wymawiając tytuł naukowy wspomnianej osoby podobnie, jak wcześniej
nazwisko Harry'ego, po czym odwrócił się i przeszedł przez drzwi
łączące klasę eliksirów z jego gabinetem.
– Ej
– Crabbe szturchnął kolegę łokciem – idź po sznurek.
–
Gdzie on jest?
–
Ee... Na biurku leży coś takiego jakby sznurek. Czekaj, sam wezmę.
Crabbe
powlókł się w stronę czarnego, prostokątnego stołu, na którym
stało mnóstwo przeróżnych przedmiotów: fiolki z eliksirami,
sterta pergaminów z wypracowaniami, pióro i kałamarz z czarnym
atramentem, notes oprawiony w skórę, zielone jabłko oraz niedbale
zwinięty, ciemnobrązowy sznurek mający około pięciu stóp
długości. Ślizgon już sięgał po niego ręką, gdy...
–
Stary, patrz, tu jest żarcie! – Goyle zajrzał do jednego z
worków. Był wypełniony prawie po brzegi dojrzałymi, czerwonymi
jabłkami, przez co po jego otwarciu kilka z nich sturlało się na
ziemię.
Crabbe,
słysząc wzmiankę o jedzeniu, odwrócił się gwałtownie,
strącając przy okazji kilka przedmiotów z biurka profesora.
–
Serio?
–
Serio – przytaknął Goyle. – Może...
– Co?
–
Chyba nikt nie zauważy, jak trochę zjemy...
– Nie
wiem – mruknął Crabbe, po chwili dodając: – Dobra, weźmy po
jednym.
Chwycił
sznurek i podszedł do kolegi. Obaj schowali do kieszeni szaty po
jabłku, po czym w miarę sprawnie zawiązali pierwszy worek. Do
drugiego pospiesznie wrzucili owoce, które wcześniej spadły na
podłogę, przy okazji zbierając zrzucone z biurka rzeczy. W końcu,
zadowoleni z siebie – i jeszcze bardziej głodni – Ślizgoni
mogli opuścić zamkowe lochy. Obaj wzięli w dłonie wory, narzucili
je na plecy niczym Święty Mikołaj i ruszyli w stronę gabinetu
profesor Umbridge, zagryzając po drodze słodkie, soczyste jabłka.
Profesor
Snape tymczasem nie zwrócił uwagi na to, co działo się za
ścianami jego gabinetu. Dźwięki wydawane przez zrzucone przez
dwóch uczniów przedmioty zostały zagłuszone przez szczęk
przesuwanych i obijających się o siebie szklanych naczyń.
Nauczyciel, drżąc na całym ciele, przetrząsał wszystkie półki
i szuflady. Po raz kolejny omiatał wzrokiem pomieszczenie. Nie
kryjąc swojego zdenerwowania, maszerował w tę i z powrotem szybkim
krokiem, obchodził dookoła wszystkie meble.
–
Lumos!
Koniec
jego różdżki rozbłysł mocnym, niebieskawym światłem.
Zazwyczaj, by użyć tak prostego zaklęcia, Mistrz Eliksirów wcale
nie musiał wymawiać jego formuły na głos. Wtedy jednak emocje nie
pozwalały mu na dostateczne skupienie.
Pochylił
się i zajrzał pod szafę zajmującą niemalże całą przednią
ścianę gabinetu. Okazało się jednak, że ani w tym, ani w żadnym
innym z ciemnych zakamarków tego pomieszczenia nie było rzeczy,
której Severus Snape tak rozpaczliwie poszukiwał.
Zrezygnowany,
udał się z powrotem do sali lekcyjnej, mając nadzieję, że może
uda mu się odszukać ten niepozorny, choć ważny dla niego
przedmiot.
Spojrzał
na drewniane biurko zagracone pracami uczniów oraz przeróżnymi
papierami, których jasne barwy kontrastowały z ciemnym blatem,
atramentem w kałamarzu oraz oprawionym w czarną skórę notesem.
Snape
gwałtownie wypuścił powietrze z ust, tworząc coś w rodzaju
westchnienia ulgi. Wyraz zdenerwowania na twarzy Mistrza Eliksirów
musiał ustąpić kamiennej masce, z powodzeniem ukrywającej
wszelkie uczucia. Mężczyzna szybko zabrał zeszyt i wyszedł,
zamykając drzwi klasy, by następnie, tak jak wszyscy mieszkańcy
Hogwartu, w spokoju udać się na obiad.
Nawet
nie zwrócił uwagi na to, że zielone jabłko leżące na biurku
zniknęło.
Zniknęło,
choć nikt nie rzucił na nie zaklęcia Evanesco.
______________
Jeżeli ktoś się domyśla, kto będzie tu głównym bohaterem - to bardzo się cieszę, lecz nie jestem pewna, czy można to wywnioskować z treści tego rozdziału. Chcę, przynajmniej do czasu publikacji kolejnej części, utrzymać Was w niepewności ;)
Rozdział dedykowany Evans, która chyba jako jedyna wie, co tu kombinuję.
Widzę, że Crabbe i Goyle jak zwykle błyszczą inteligencją <3, a biedny Neville nie poradził sobie kolejny raz z eliksirem ;D
OdpowiedzUsuńWłaściwie niewiele mogę napisać na temat tego rozdziału. Podobał mi się, masz bardzo fajny styl pisania. Lekki i przystępny dla czytelników. Czekam na następną część.
Szkoda, że nie ma opcji (albo przynajmniej jestem tak ślepa i jej nie widzę nigdzie) "obserwuj bloga", co ułatwiłoby mi częstsze zaglądanie na Twojego bloga :)
Pozdrawiam.
Właśnie taki mam zamiar - pisać dużo o takich codziennych sytuacjach w Hogwarcie, jak się uda, to i wywołać uśmiech na twarzy czytelnika :)
UsuńPatrz... zapomniałam o obserwatorach :D A jakiś czas temu wytykałam brak tej ramki koleżance - też blogerce. Co prawda można dodać sobie blogi do listy w panelu, mimo to naprawiam błąd i ramkę dodaję ;)
Świetny rozdział! Rzadko się zdarza, żeby jakieś opowiadanie zaciekawiło mnie już od pierwszego rozdziału. Tobie się to udało. Czyta się łatwo, lekko i przyjemnie.Zaklęcie "Evanesco" bardzo mnie zaintrygowało, podobnie jak worki, które Snape kazał taszczyć Gorylom. Ciekawe, po co Umbridge dwa wory jabłek...? Z niecierpliwością czekam na ciąg dalszy :) Pozdrawiam i życzę duuużo weny :)
OdpowiedzUsuńŚwietny rozdział. Rozpisałaś się nieźle i życzę ci, abyś nadal tak pisała.
OdpowiedzUsuńWielkie dzięki :)
UsuńHm... Czy ty przypadkiem nie słuchasz Nickelbacka? Bo ten pan na avatarze to chyba Daniel Adair ;)
Nie wiem, czy to przeczytasz, ale postanowiłam skomentować od razu tutaj, jako że dziś i tak już nie zdążę przeczytać kolejnego rozdziału. W każdym razie, trafiłam tutaj przez bloga C./Shy i postanowiłam przeczytać. Mimo niezbyt udanego szablonu, treść robi o wiele większe wrażenie, dlatego postanowiłam skomentować.
OdpowiedzUsuńMomentami mieszasz czasy (pisząc w przeszłym, gdzieś mi się rzuciło w oczy zdanie w teraźniejszym, no, nieważne) no i bardzo szybko przeskakujesz z jednej postaci do drugiej.
Ogólnie jednak podoba mi się, że piszesz o piątym roku, i choć nieco mnie zdziwiło, że od razu zaczynasz od Hogwartu, bez żadnego wstępu i w sumie po tym jednym rozdziale ciężko mi wywnioskować, kto jest głównym bohaterem, to jednak rozdział wypadł całkiem fajnie. Ta sytuacja na eliksirach była ciekawa. Ogólnie masz całkiem dobry styl pisania i rozdział czytało mi się lekko. Jak widzę, takie dość ślizgońskie klimaty się zapowiadają, co mnie cieszy ;)).
Zapraszam też do siebie ^^.
[evelyn-grant]
Kochana!:)
OdpowiedzUsuńNa początek bardzo przepraszam, ze dopiero teraz komentuję Twoje opowiadanie. Wiem, że miałam to zrobić o wiele wcześniej, ale miałam strasznie dużo zaległości na innych blogach, do tego studia i moje opowiadanie, więc zeszło mi dłużej. Ale przeczytałam i jako, że tyle musiałaś czekać to skomentuję każdy Twój rozdział. Dzisiaj pewnie tylko ten, bo więcej nie zdążę, ale możesz mnie oczekiwać- na pewno dostaniesz!:)
Tak jak kiedyś pisałam, tematyka Potterowska nie jest moją ulubioną, ale po przeczytaniu tego rozdziału bardzo spodobał mi się Twój styl pisania i ciągnęło mnie do przeczytania nowych rozdziałów. Nie do końca wiem, co jest Twoim wymysłem, a co zaczerpnęłaś z książki (wynika to z mojego nie doinformowania Potterem, bo mimo że czytałam chyba 5 części to zapomniałam je już i nie pamiętam szczegółów), ale totalnie mi to nie przeszkadza.
Wydaje mi się, że wielką rolę odegra tu Draco, ale cieszę się z tego, bo lubię takie niedobre i niegrzeczne postacie. Na pewno ma wiele za skórą i bardzo interesuje mnie, co takiego wymyślisz w jego wątku. Taki typowy niegrzeczny facet. Harry Hermiona i Ron to takie dobre duszki, nikomu w drogę nie wchodzą, zajmują się sobą, stoją trochę na uboczu. Też ich lubię. Nie chcą za wszelką cenę być najsławniejsi, jak Draco. Takie zderzenie dwóch światów, które świetnie ukazujesz. A koksy Dracona rozwalają mi psychikę;D Jak można być aż tak tępym? uwielbiam ich za to jak mnie rozśmieszają;D Co do jabłka, czuję, że odegra jakąś rolę. W końcu nie napisałaś o nim chyba bez przyczyny;)
Nie spodziewałam się, ale spodobało mi się!:) I masz we mnie czytelniczkę;) Tak jak obiecałam, postaram się nadrobić zaległości jak najszybciej i przy okazji serdecznie zapraszam na kolejną część u mnie;)
Ściskam;*
Świetny rozdział i tyle, bardzo wciągający. Piszesz bardzo zacnie. Nie robisz błędów ani literówek, co się dość często zdarza na blogach. Przegapiłaś tylko jedną kropkę ;D.
OdpowiedzUsuńTylko skoro Crabbe i Goyle byli głodni, to raczej nie była to kwestia porannego przejedzenia. Fajny mieli uczniowie temat wypracowania. A tak w ogóle, to Snape zaraz mi się kojarzy z taką nauczycielką od matmy, tyle że ona ma straszny głos i takie jakby rudawoczerwone włosy. I mnie zawsze rozśmiesza to, jaka jest różnica, czy krojone w paski czy w kostkę. A ta scena z kociołkiem i wybuchem genialna, haha. Uśmiałam się nieźle. No i rozmowa Crabba i Goyla niezła plus te jabłka. Takie tematy żarcia mnie rozwalają. Powinni napisać książkę ;). Byłaby superzajebista, hahaha...!!!! Ciekawa żem, czego Snape tak poszukiwał. Oh, i zapomniałabym dodać, że liczyłam, że zobaczę, jak Pansy wylewa swój eliksir na Snape'a, ale to tylko mój mózg. Zawsze jest wyobrażnia. Tak, ona zawsze istnieje i daje nam tchnienie, nie ugasi jej woda, nie spali ogień... O czym ja gadam?! ;D
Hah, i muszem rzec, że niezły nick masz.
Edycja by się przedała. Przecież Snape szukał zeszytu, ugh! Ale co w nim...?
UsuńI wybacz za te głupie literówki. Telefon, jak pewnie się domyślasz.
Usuń