Dekrety Edukacyjne

22.09.: Kolejna część już jest :)

30.11.: Od poprzedniego odzewu minęły ponad dwa miesiące, widzę, jestem tego świadoma i tak dalej. Ale to nie znaczy, że Szarlotka przedwcześnie zniknie z tego świata, o nie. Potrzebuje tylko czasu.

30.08.: Czy też raczej, ja potrzebowałam/potrzebuję czasu. Taka tam realizacja ambitnych planów na przyszłość... ale żyję, żyję ;)

7. Brygada Inkwizycyjna (część druga)

Nieliczni spośród Ślizgonów, którzy odczuwali jakiekolwiek obawy przed przesłuchaniem, mogli odetchnąć z ulgą. Przede wszystkim dlatego, że popołudniowe spotkanie z profesor Umbridge na pewno nie zasłużyło na taką nazwę.
Punktualnie o szóstej kobieta otworzyła drzwi swojego gabinetu. Prowadziły one do sali lekcyjnej, gdzie już czekała na nauczycielkę grupa wychowanków Domu Węża. Umbridge gestem zaprosiła ich do siebie.
Ku małemu rozczarowaniu niektórych, nie było tam przygotowanych miejsc do siedzenia, w dodatku wnętrze nie było przystosowane do tego, żeby pomieścić jednocześnie kilkanaście, a nawet więcej osób... i z pewnością do widoku tak dużej grupy ludzi nie przywykły zdobiące ściany koty, które zaczęły piszczeć i miauczeć jeszcze głośniej niż zwykle.
Umbridge z zadowoleniem spojrzała na zebranych, po czym zasiadła za biurkiem, położyła przed sobą czysty arkusz pergaminu i poprosiła ich o podanie nazwisk. Pierwszy oczywiście odezwał się...
– Malfoy, Draco.
– Malfoy, Draco... Zapisane – powtórzyła Umbridge, kończąc wymyślny zawijas przy ostatniej literze.
– Parkinson, Pansy – powiedziała dziewczyna, szeroko się uśmiechając.
– Tak, tak... Och, panno Parkinson, czy z twoim wujem Edwardem wszystko w porządku? Kilka dni temu spotkałam go w ministerstwie, wyglądał na chorego.
– Niech się pani nie przejmuje – odparła niemal natychmiast Pansy. - On się stresuje ślubem córki, zresztą nie ma się co dziwić...
– Panienka Daisy wychodzi za mąż? – Spytała z niedowierzaniem Umbridge.
– Za miesiąc, za Franka MacLawrence'a.
– Niesamowite!
Później profesorka wpisała na listę Crabbe'a i Goyle'a, kilka dziewcząt z szóstej klasy, z którymi również ucięła sobie krótką pogawędkę, Blaise'a, któremu złożyła kondolencje z powodu śmierci ciotki (chłopak jednak nie wspomniał, że widział ją może raz w życiu i nawet nie wiedział, że umarła), Follisona i jego kolegę, a także Hazelle.
– Tavish, Hazelle.
– Tavish... – powtórzyła z nutą zachwytu w głosie Umbridge. – Nawet nie wiesz, jak bardzo mnie cieszy fakt, że mam tu przed sobą przedstawicielkę tak starego, wspaniałego i szanowanego rodu...
W czasie, gdy Umbridge obsypywała Hazelle oraz jej rodzinę komplementami, Pansy wpatrywała się w dziewczynę nienawistnym wzrokiem. Ta przeurocza blondynka z każdym dniem coraz bardziej działała jej na nerwy. Nieraz słyszała, jak chłopcy rozpływają się nad jej urodą, nieraz też widziała, jak Draco uśmiecha się, gdy tylko ją zobaczy, a teraz wszystko wskazywało na to, że również nauczycielka obrony przed czarną magią uległa jej urokowi osobistemu, interesując się nią o wiele bardziej niż panną Parkinson.
Pansy zerknęła na Malfoya akurat w momencie, gdy Hazelle odchodziła od biurka Umbridge. Zauważyła, że posłał w kierunku Tavish jeden ze swoich najbardziej czarujących uśmiechów, co zdenerwowało ją jeszcze mocniej. Chyba tylko obecność pani profesor powstrzymywała ją przed uzewnętrznieniem swoich emocji.
Jedno szczęście, że nie ma tu Roper i Davis, pomyślała.
– Moi drodzy uczniowie – słowa wypowiedziane powoli i głośno przez Umbridge wyrwały Pansy z rozmyślań. – Mam przyjemność oficjalnie mianować was członkami Brygady Inkwizycyjnej. Proszę, ustawcie się w szeregu.
Szereg, z racji kształtu i rozmiaru pomieszczenia, przypominał bardziej nieco krzywy półokrąg. Kobieta wzięła z biurka stosik srebrnych odznak z wygrawerowaną literą „I”. Później podchodziła do każdego z uczniów, począwszy od lewego krańca „szeregu”, i z namaszczeniem przypinała odznaki do szat Ślizgonów, próbując uczynić z tego nietypowego zebrania coś w rodzaju przesadnie uroczystej ceremonii. Również większość uczniów podążyła w jej ślady, uśmiechając się z dumą i wyprężając piersi, co w przypadku niektórych wyglądało bardziej komicznie niż poważnie. Pansy jednak zdobyła się tylko na niewyraźny grymas, gdy Umbridge do niej podeszła. Przez resztę czasu zerkała ukradkiem na Hazelle.
Dumna, napuszona, zadowolona z siebie, stoi jak jakaś księżniczka... Na Salazara, ona nawet wygląda jak jakaś durna, piękna księżniczka.
Choć Tavish nie odwzajemniła żadnego z ukradkowych uśmiechów Dracona, wcale nie uspokoiło to Pansy, a wręcz utwierdziło ją w przekonaniu, że coś w tym wszystkim się nie zgadzało. Hazelle Tavish, jedna z najpiękniejszych młodych brytyjskich czarownic, miałaby ignorować zaczepki chłopaków?
Umbridge, przypiąwszy ostatnią odznakę, poinformowała zebranych o następnym spotkaniu i pożegnała ich, życząc miłego wieczoru.
Zobaczymy, dla kogo będzie miły, pomyślała Pansy, podążając wzrokiem za mijającą próg gabinetu Hazelle.
~
Niebo nad Hogwartem przybierało różowawy odcień, wiosenny wiatr wdzierał się do środka przez otwarte okna, poruszając płomieniami świec oraz pochodni. Wokół panował spokój, nawet Wierzba Bijąca nie odganiała siedzących na jej gałęziach ptaków. Pomimo tego Hazelle, podążająca wraz z grupką Ślizgonów do ich salonu, odczuwała dziwny niepokój.
Przypomniało jej się spotkanie z Draconem, to w opuszczonej sali. Wtedy jej obawy okazały się bezpodstawne, choć wcale nie poprawiło to jej humoru. Samo wspomnienie Malfoya nie było dla niej niczym przyjemnym. Żaden z jej poprzednich chłopaków się tak nie zachowywał, nie traktował jej tak jak on, i z całą pewnością nie był to komplement. Gdy zdecydowała się przestać z nim spotykać, on wyglądał na niewzruszonego, tak jakby nic go to nie obchodziło. Później z kolei przy każdej okazji – czy to w pokoju wspólnym, na korytarzu czy podczas posiłków w Wielkiej Sali – odwracał się do niej, mrugał, uśmiechał się, co zaczęło działać jej na nerwy.
Jakby sądził, że na widok jego błękitnych oczu padnę mu do stóp, zupełnie jak...
Przeszedł ją dreszcz, gdy poczuła czyjąś dłoń na swoim ramieniu. Odwróciła głowę, by zobaczyć twarz osoby, która zatrzymała ją w połowie drogi do lochów.
...Pansy. Na Merlina, niech cię dementory zjedzą.
– Chodź ze mną – wyszeptała.
– Niby czemu? – Hazelle starała się nie okazywać żadnych emocji.
Pansy milczała przez krótką chwilę, zastanawiając się nad jak najlepszą odpowiedzią.
– Powiedzmy, że chcę z tobą pomówić. Na osobności. Teraz.
I nie pozostawiając dziewczynie wyboru, chwyciła ją za rękę i zaciągnęła do najbliższej damskiej toalety. Już chciała zatrzasnąć zaklęciem drzwi, gdy zobaczyła, że przy umywalkach w głębi pomieszczenia stoją dwie małe, na oko dwunastoletnie, Gryfonki.
– Wynocha! Dorośli chcą porozmawiać – zagrzmiała, wskazując dziewczynkom szeroko otwarte drzwi.
– Ale łazienka jest dla wszystkich... – zaczęła protestować jedna z nich, zauważywszy zielono-srebrne elementy stroju starszych uczennic.
A to Gryfoni nie mają łazienek w swoich dormitoriach? zakpiła Parkinson. Jak mi przykro.
– Mogę chociaż skończyć myć ręce?
– Minus pięć punktów dla Gryffindoru za kwestionowanie poleceń prefekta – oznajmiła ze złośliwym uśmieszkiem Pansy. – Jak zaraz stąd nie wyjdziecie, to z chęcią załatwię wam szlaban u Filcha.
Gryfonki z niezadowolonymi minami wyszły z toalety, po czym Pansy trzasnęła drzwiami tak, że Hazelle odruchowo zasłoniła uszy.
– A teraz mów – rozkazała Pansy, wbijając wzrok w blondynkę.
– Co mam mówić? – Zapytała podobnie jak poprzednio, próbując nie dać po sobie poznać, że ton głosu i pełne gniewu spojrzenie Ślizgonki ją zaniepokoiły, o ile nie przestraszyły.
– Dobrze wiesz, o co mi chodzi – syknęła Parkinson, robiąc krok w jej stronę. – Mów, co cię łączy z Draconem.
Hazelle przełknęła ślinę. Tak bardzo chciała uniknąć tej konfrontacji. Teraz, widząc wyraz twarzy Pansy, poczuła, że naprawdę się boi.
– Nic – odparła, w pewnym sensie zgodnie z prawdą.
– Nie wierzę ci! Odpowiedz szczerze – zrobiła kolejny krok w stronę Tavish – co łączy cię z Draconem?!
– Nic – powtórzyła, tym razem głośniej i śmielej. – Już to powiedziałam.
Pansy nie wyglądała na przekonaną, wręcz przeciwnie. Wzięła głęboki wdech, po czym podeszła do dziewczyny na tyle blisko, by różdżka w jej wyciągniętej ręce mogła niemalże dotknąć szyi blondynki.
– Czy ty masz mnie za idiotkę?! – Wrzasnęła, a jej słowa odbiły się echem od ścian łazienki. – Myślisz że ja niczego nie widzę? Nie widzę, jak Draco, mój Draco, się na ciebie patrzy? Naprawdę sądziłaś, że ja się o niczym nie dowiem, co? – Kolejne słowa wypowiadała coraz ciszej, ale ani trochę spokojniej. Ostatnie zdanie niemal wyszeptała, lecz był to ten rodzaj szeptu, który potrafiłby zmrozić krew w żyłach bardziej niż wrzask.
– Nic mnie z nim nie łączy – odrzekła Hazelle na tyle spokojnie, na ile mógłby człowiek, któremu ktoś grozi różdżką.
– Nie opowiadaj głupot! Przecież was widziałam, jak sobie rozmawiacie w salonie. Co, Davies cię rzucił i zaczęłaś szukać pocieszenia u cudzych chłopaków?
Hazelle zrobiła krok w tył. Palcami mogła już dotknąć znajdującej się za nią ściany.
– Mój związek z Rogerem to nie twoja sprawa, a rozmowa to chyba nie jest żadna zbrodnia. Poza tym, wtedy, w salonie, to chciałam rozmawiać z Teodorem, a Draco tylko się do nas dosiadł...
W tym momencie Pansy wybuchnęła histerycznym śmiechem.
– Że co? – Spytała po chwili, wciąż chichocząc. – Z Nottem? Ty? Na Merlina, dawno czegoś tak śmiesznego nie słyszałam!
Niedorzeczność słów Hazelle na tyle ją rozbawiła, że zapomniała o swojej wyciągniętej różdżce i cofnęła rękę, dając dziewczynie trochę swobody. Niestety, nie na długo.
– Zaraz... Przecież Notta tam nie było! – Różdżka znów znalazła się przy szyi blondynki.
– Był... Siedział z nami... Mogłaś go nie zauważyć...
– Bzdura! – przerwała stanowczo. – Nie jestem ani głupia, ani tym bardziej ślepa! – Ręka zaczęła jej drżeć, a różdżka, którą ściskała w dłoni, niebezpiecznie dotykała szyi panny Tavish. – Najpierw mnie okłamujesz, a teraz obrażasz... Zapłacisz za to...
Hazelle myślała gorączkowo nad wyjściem z nieprzyjemnej sytuacji. Zdawała sobie sprawę, że oszalała z zazdrości dziewczyna była skłonna do wszystkiego, zwłaszcza, że ze względu na zajmowanie stanowiska prefekta oraz przychylność Wielkiego Inkwizytora czuła się absolutnie bezkarna. Pansy mogła w każdej chwili rzucić na nią klątwę, a potem – zapewne z pomocą Dracona – znaleźć jakieś wytłumaczenie, zatrzepotać rzęsami i uniknąć jakichkolwiek konsekwencji.
Dziewczyna omiotła wzrokiem pomieszczenie, bezowocnie szukając możliwości ucieczki od pogrążonej w furii Ślizgonki. Ściana znajdowała się zaledwie kilka cali za nią, więc o kolejnych krokach w tył nie było mowy. Zresztą, oznaczałoby to tylko swego rodzaju grę na czas, co wcale nie polepszyłoby sytuacji, a Hazelle nie liczyła na to, żeby w ciągu kilku kolejnych minut do łazienki (i to damskiej) wparował ktoś w rodzaju rycerza na białym koniu, ratujący piękne damy z opresji. Pozostała zatem droga na boki, co również nastręczało problemów. Po lewej, w odległości paru kroków znajdował się róg pomieszczenia, a po prawej ciągnął się rząd kabin. Najrozsądniej byłoby po prostu wyjść na korytarz, lecz problem tkwił w tym, że drzwi znajdowały się dokładnie za Pansy, więc Hazelle, by uciec, musiałaby najpierw ją okrążyć. Poza tym, co miałoby się stać później? Jeśli Parkinson chciała ją zaatakować, mogła bez problemu zrobić w innym miejscu, zwłaszcza, że zbliżał się wieczór i prawie wszyscy uczniowie byli już w swoich dormitoriach.
Zostało jej tylko jedno wyjście, choć ryzykowne. Wiedziała jednak, że czegokolwiek by nie zrobiła, Pansy i tak nie zostawi jej w spokoju.
Expelliarmus!
Efekt działania zaklęcia nie był do końca taki, jakiego spodziewała się dziewczyna, ale ucieszyło ją to, że różdżka Parkinson dosłownie wyskoczyła jej z rąk i upadła kilka stóp dalej, uderzając o marmurową posadzkę. Jej właścicielka stała bez ruchu, z wyrazem głębokiego zaskoczenia na twarzy, jakby nie do końca pojęła, co się przed chwilą stało.
Hazelle postanowiła nie czekać, aż jej zadziwienie znów przerodzi się w gniew i zanim Pansy zdążyła cokolwiek zrobić, ona rzuciła kolejne zaklęcie.
Wingardium leviosa!
Ślizgonka bez swojej różdżki nie mogła nic poradzić na to, że nagle zawisła trzy stopy nad podłogą.
– Puszczaj mnie! – pisnęła. Hazelle ani myślała jej wysłuchać.
– To nie ja pierwsza przystawiłam komuś różdżkę do gardła – odparła sucho.
– Jestem prefektem! – przypomniała. – Masz mnie sprowadzić na dół!
Tavish zdawała się ignorować wrzaski Pansy.
– Pytałaś się mnie, co mnie łączy z Draconem – zaczęła. – Skoro tak bardzo chcesz tego wiedzieć, to proszę bardzo. Spotkałam się z nim parę razy, wydawało mi się, że będziemy parą, ale on tylko szukał kogoś dla zabawy i zabicia czasu. Teraz, jak już mówiłam, nic mnie z nim nie łączy, a te jego durnowate uśmieszki i zaczepki denerwują mnie pewnie jeszcze bardziej od ciebie, więc weź, dziewczyno, daj mi spokój, bo nie chcę mieć już z twoim ukochanym nic wspólnego.
Pansy kompletnie nie wiedziała, jak ma się zachować. W jednej chwili czuła wściekłość, zdziwienie, ale też i ulgę, bo ze słów Hazelle wyraźnie wynikało, że ona nie ma zamiaru widywać się z Draconem. Z drugiej strony, ciężko jej było przyjąć do wiadomości, że jej wcześniejsze podejrzenia się sprawdziły.
Draco... Mój Draco... I ta blondyna...
– Ja... Ja w to nie wierzę! – Wrzasnęła w końcu. – On... On nigdy... Nigdy by mi tego nie zrobił!
– Ale zrobił – odparła beznamiętnie Tavish, koncentrując się bardziej na utrzymaniu brunetki w powietrzu niż na jej rozpaczliwych krzykach.
– Ty... – syknęła. – To ty. To twoja wina. To na pewno ty go omotałaś swoimi głupimi, wielkimi oczkami. Owinęłaś go sobie wokół palca, a potem zostawiłaś, skrzywdziłaś!
– Co? – wyrzuciła z siebie Hazelle. Ręka trochę się jej zatrzęsła, w wyniku czego Pansy zaczęła niezgrabnie dryfować, raz o mało nie trafiając w ścianę. – Ja go skrzywdziłam? Ja?! O, nie, nie, tego to ja sobie wmówić nie dam.
W tej chwili w jej głowie zrodził się kolejny pomysł, choć już nie tak szalony jak zapewnienie Parkinson możliwości obserwowania łazienki z lotu ptaka.
Podczas tej niezbyt długiej wymiany zdań dotarło do niej, że dla Pansy Draco był kimś znacznie więcej niż obiektem westchnień, niż chłopakiem, o którego mogła być zwyczajnie zazdrosna. On stał się jej obsesją i czegokolwiek by nie zrobił, ona za jeden jego uśmiech wszystko by mu wybaczyła.
– Czego się tak śmiejesz, Tavish? – Zdenerwowała się brunetka, widząc wyraz triumfu na twarzy dziewczyny.
– Widzisz... Rozumiem, że trudno ci w to uwierzyć, naprawdę trudno – mówiła, starając się, by ton jej głosu był dość życzliwy – ale prawda jest taka, że to Draco mnie zostawił.
Może to nie do końca prawda, dopowiedziała sobie w myślach, ale to nie zmienia faktu, że to on zawinił.
– A wiesz, dlaczego? – Zadała to pytanie, patrząc Pansy prosto w oczy.
Nie odpowiedziała.
W takim razie, czas na jak dotąd najmilsze kłamstwo w moim życiu.
– Bo on cię kocha, Pansy.
Hazelle z zaciekawieniem patrzyła, jak na te słowa zareagowała Parkinson. A podziałały one na nią lepiej niż jakiekolwiek zaklęcie. W jednej chwili jakby zapomniała o swojej złości, a na jej twarzy odmalowało się niedowierzanie oraz radość; wyglądała jakby wygrała na loterii tysiąc galeonów, a do tego spotkanie z samą Melindą Heatherhill.
On ją kocha. Nie zastanawiała się nawet nad tym, czy Hazelle nie skłamała, tylko od razu przyjęła to za pewnik. W końcu usłyszała te cudowne słowa, co prawda nie z jego ust, jednak sama myśl, że on naprawdę darzy ją uczuciem wypełniła ją radością do tego stopnia, że wszystko inne straciło na znaczeniu. Czuła, że ze szczęścia mogłaby zacząć fruwać.
I rzeczywiście jeszcze przez chwilę unosiła się w powietrzu, dopóki Hazelle nie opuściła różdżki, cofając zaklęcie.
– On mnie kocha... – powtórzyła rozmarzonym tonem Pansy. Podeszła do swojej różdżki i podniosła ją z podłogi. Schowawszy ją do kieszeni, po raz ostatni odwróciła się w stronę Tavish. – A ty nawet nie waż się tego zepsuć – syknęła, po czym wyszła z łazienki, trzaskając drzwiami równie mocno jak poprzednim razem.
Hazelle odetchnęła z ulgą, przekonana o tym, że rozdział w jej życiu zatytułowany „Draco i jego szalona adoratorka” właśnie został zamknięty. Odczekawszy minutę, może dwie, również wyszła na korytarz, gdzie czekała na nią jeszcze jedna niespodzianka.
– Cześć – powiedział idący z naprzeciwka czarnoskóry chłopak.
– Cześć, Blaise – odpowiedziała. Na końcu języka miała pytanie, czemu zamiast wracać do dormitorium, błąkał się po szkole, ale stwierdziła, że jakoś niespecjalnie ją interesowało.
– Dalej jesteś na mnie zła? – zapytał. Zauważywszy, że Hazelle nie do końca zrozumiała, co miał na myśli, dodał:
– O truskawki.
Blondynka tylko pokręciła głową.
– Skoro nie, to może chciałabyś gdzieś się jutro ze mną wybrać?
– Nie obraź się – odparła – lecz póki co wolę nacieszyć się samotnością.
~
Przez kilka następnych dni niewiele się mówiło na temat ledwo co utworzonej Brygady Inkwizycyjnej, bo do czasu kolejnego zebrania członkostwo w tej grupie wiązało się jedynie z posiadaniem odznaki. Nie przeszkadzało to jednak Draconowi, który chodził po pokoju wspólnym jeszcze bardziej napuszony niż zwykle, chwaląc się wszystkim wokół swoimi osiągnięciami w dręczeniu pierwszaków i nie tylko.
– Wyobraźcie sobie, jakiś niewyrośnięty Puchon chciał mnie poczęstować tym świństwem od Weasleyów. Cóż... Dzieciak pewnie pożałował, kiedy mu zabrałem piętnaście punktów i pudełko tych cukierków ze śmietnika, a w zamian dostał tydzień szlabanu. Ale żałujcie, że nie widzieliście miny takich dwóch Gryfonek, którym odjąłem chyba z dwadzieścia punktów za obrażanie profesor Umbridge... Oj, aż się nie mogę doczekać chwili, kiedy w tej durnej szkole zabraknie tego świra Dumbledore'a... Wtedy to się będzie działo!
Pansy chłonęła każde jego słowo, nie odrywając od niego wzroku, od czasu do czasu dorzucając coś od siebie na temat wypełniania obowiązków prefekta.
– Klei się do niego bardziej niż zwykle – stwierdziła Tracey, przeglądając przy stoliku podręcznik do zaklęć.
– Kto do kogo? – spytała Sophie, która wydawała się być o wiele bardziej zainteresowana treścią poradnika Jak zdać suma z obrony przed czarną magią. – Matulu Merlina, niech to się już wszystko skończy... – mruknęła do siebie, przeglądając listę sposobów ochrony przed wampirami.
– Pansy do Dracona, to chyba jasne – odpowiedziała Tracey. – Swoją drogą, ciekawe, co by było, gdyby któregoś dnia ktoś rzucił na nich Zaklęcie Trwałego Przylepca... – pomyślała na głos. – Chociaż nie, właściwie to i tak nie zrobi dużej różnicy. A ty nad czym tak rozpaczasz?
– Nad sumami, to chyba jasne – odparła, cytując przy okazji słowa przyjaciółki.
– Od kiedy ty się przejmujesz egzaminami? – Zdziwiła się okularnica.
– Och, ja się nie przejmuję egzaminami, tylko jednym egzaminem. – Obejrzała się za siebie i upewniwszy się, że nikt ich nie słucha, dodała: – Nie muszę ci chyba mówić, przez kogo.
Tracey pokiwała ze zrozumieniem głową.
– Sou, myślisz, że na coś przyda mi się, cytuję, „zaklęcie krojące cebulę na półtalarki”?
– Ja tu się próbuję uczyć – oznajmiła rudowłosa.
– A zaklęcie na wygładzanie sierści kota, Sou? Właśnie, kota! – Wypaliła i w tym samym momencie z hukiem zamknęła swoje kompendium zaklęć. – Co z kotem?
Sophie w końcu przerwała studiowanie rozdziału dotyczącego wampirów i zwróciła wzrok ku przyjaciółce.
– Nie wiem, Trace – powiedziała smutno. – Przejrzałam chyba z pół biblioteki i nic mi to nie dało. Na dostęp do Ksiąg Zakazanych raczej nie mam co liczyć, poza tym wątpię, żeby po błoniach mogły tak sobie spacerować stworzenia, które mają cokolwiek wspólnego z czarną magią. Myślałam nawet o tym, żeby skontaktować się z samym Hagridem, oczywiście nie bezpośrednio, przecież byłoby to dość podejrzane. Lisa stwierdziła, że mogłaby mi pomóc, bo koleguje się z tą Dunbar z Gryffindoru, a że ona nawet lubi tego naszego wielkoluda, to nikt nie zdziwiłby się, gdyby go o coś zapytała po lekcji. Problem jednak w tym, że teraz Umbridge właściwie nie odstępuje go na krok i z tego, co wiem, to Dunbar nie zgodziła się na wplątywanie się w cokolwiek, ponieważ, jak stwierdziła, pani inkwizytor ostatnio za bardzo się nią interesuje, cokolwiek to znaczy.
– Chwila – wtrąciła Tracey – mówisz o Fay Dunbar z naszego roku, tej z takimi wielkimi oczami? Nią się zajmuje Umbridge, mając pod nosem Pottera, Granger i Plemię Rudzielców?
– O ile dobrze zrozumiałam, to chodzi właśnie o Granger. Dunbar dzieli z nią dormitorium, więc może pani profesor liczy na to, że od takiej zwyczajnej, nic nieznaczącej dziewczyny dowie się czegoś ciekawego...
– To ma jakiś sens -przyznała Davis. – Ale co z tym twoim kamelekotem?
– Myślałam o tym sporo i doszłam do wniosku, że muszę się dowiedzieć czegoś więcej o tej kobiecie z obrazu w rezydencji Greengrassów, a jedynymi osobami, które mogą mi w tym jakoś pomóc, są Dafne i Astoria, tylko że po tej całej idiotycznej akcji Pansy ona też nie chce ze mną rozmawiać, a próbowałam.
Przez chwilę zapanowała cisza, aż Tracey niespodziewanie stwierdziła:
– I w ten sposób wracamy do początku naszej rozmowy.
– Co?
Brunetka wywróciła oczami, po czym westchnęła.
– Mówiłam ci, że Pansy klei się do Draco bardziej niż zwykle, a to znaczy, że może się wreszcie zejdą...
– Wierzysz w to? - Zapytała z rozbawieniem Sophie.
– To jest... prawdopodobne – zawahała się Tracey. – Ale kiedy już do tego dojdzie, to spełni się wielkie marzenie Panny P – obie zachichotały na wspomnienie listu, który Parkinson wysłała do Stevena Bagmana – i może skończy się na nas złościć.
– Szkoda tylko, że szanse na to, że tak się stanie, są bardzo, bardzo, bardzo małe – stwierdziła Roper.
– Szkoda, bo już nieraz miałam ochotę ją wrzucić trytonom na pożarcie, kiedy nazywała mnie panią Harriet Potter... – przyznała brunetka. – Gdzie ona w ogóle widzi podobieństwo między nami?! Sama nie lepsza, nakłada na siebie pewnie ze sto razy więcej maseczek niż Brown...
– Jakby nie patrzeć, to oboje, znaczy ty i Potter, macie czarne włosy, nosicie okulary i trochę do siebie podobni jesteście. Ale nie za bardzo – dodała, gdy zauważyła, że Tracey miała wyraźną ochotę na uderzenie jej podręcznikiem do zaklęć.
– Ja mam taką nadzieję – odparła Davis, po czym wróciła do lektury, choć w jej przypadku sprowadzało się to do czytania mniej więcej co dziesiątego słowa.
Przez kilka, może kilkanaście minut siedziały w milczeniu, każda zajęta własną książką. Później Sophie wstała z fotela i ruszyła w stronę dormitorium, napomykając, że potrzebuje coś stamtąd wyciągnąć. Szybko dotarła do przejścia otoczonego kamiennym łukiem i już skręcała w prawą odnogę korytarza, prowadzącą do sypialni dziewcząt, gdy usłyszała, że ktoś zawołał ją po imieniu. Odwróciwszy głowę, ujrzała Teodora, który najwyraźniej wybierał się do sowiarni, bo trzymał w ręce na wpół opróżnioną paczkę Sowiego Przysmaku Baby Jagi.
– Zaczekaj chwilę.
Sophie przystanęła, zastanawiając się, dlaczego mówił tak poważnym, nawet jak na niego, tonem.
– Coś się stało? – spytała, choć czuła, że powinna raczej spytać nie o to, czy coś się stało, tylko co.
– Mogłabyś... zrobić krok w moją stronę?
Dziewczynę zaskoczyła ta dość niecodzienna prośba, zwłaszcza, że padła ona z ust Teodora. I tak już stali co najwyżej dziesięć stóp od siebie, więc nie rozumiała, czego tak naprawdę od niej chciał. Pierwsze skojarzenie, jakie pojawiło się w jej głowie to wizja jakiejś przesadnie romantycznej sceny wyjętej prosto z opowiadań na ostatnich stronach „Czarownicy”, które kilka razy z nudów miała okazję przeczytać, jednak szybko wyrzuciła tę myśl z głowy. To był Teodor. Prędzej uwierzyłaby w to, że Crabbe lub Goyle pójdzie na dietę, niż w to, że on mógłby się w kimś zakochać.
Uznała, że najlepsze, co mogła w tej sytuacji zrobić, to zwyczajnie zapytać:
– A... A po co?
– Bo teraz widzę tylko kawałek twojej nogi. I kilka włosów.
Sophie w ogóle nie zwróciła uwagi na to, że stanęła dokładnie w miejscu, gdzie znajdowała się magiczna bariera oddzielająca odnogę korytarza prowadzącą do pokojów uczennic. Właściwie to prawie zawsze zapominała o jej istnieniu.
– Pewnie to zabawnie wygląda – stwierdziła z uśmiechem.
– Może – Teodor wzruszył ramionami – ale jednak wolałbym cię widzieć całą.
Sophie w końcu zrobiła krok w przód.
– Coś się stało? – spytała po raz kolejny.
– Właściwie to nic. Na razie.
Powiedział to w taki sposób, że dziewczyna poczuła chłodny dreszcz przechodzący po jej ciele. Zastanawiała się, co było gorsze: śmiertelnie poważny Teodor czy przerażona, pijana Trelawney błąkająca się całkiem niedawno po korytarzach.
– Chciałem tylko cię ostrzec – kontynuował – przed Malfoyem. Słyszałem, jak rozmawiał o tobie z Blaisem. Nie wiem, co konkretnie, nie wiem, co on kombinuje, ale wiem, że lepiej trzymać się od niego z daleka.
– Czemu mi to mówisz teraz?
Brunet westchnął. Cała Sophie, zawsze dąży do prawdy, musi poznać wszystkie szczegóły. Tylko, że tym razem nie wiedział, czy powinien mówić o wszystkim, co zaprzątało mu myśli.
– Po prostu uważaj na niego. To taka przyjacielska rada.
– Dzięki, zapamiętam.
Na twarzy Teodora pojawił się cień uśmiechu, na nic więcej nie było go stać. Nie wtedy, gdy przez cały czas myślał prawie tylko i wyłącznie o ojcu, o tym, co mógł przed nim ukrywać, o tym, jaki los czeka ich obu, czy Potter rzeczywiście miał rację, rzucając oskarżenia o służenie Czarnemu Panu. Może momentami chciał podzielić się z kimś swoimi problemami, porozmawiać, poradzić się, ale gdy patrzał w zielone, pełne radosnych iskierek oczy Sophie, rozumiał, że to jego własne problemy i nie widział żadnego powodu, dla którego miałby przez to niej – lub komukolwiek innemu – odbierać radość.
I choć nie był do końca pewien, czy to mu się nie przywidziało, to zdawało mu się, że wtedy, przez krótki moment, oczy Sophie stały się niebieskie.
~
Następnego ranka Teodora obudziło wyjątkowo głośne trzaśnięcie drzwiami. Gdy podniósł głowę i spojrzał na zegar, stwierdził, że to zdecydowanie zbyt wczesna pora na pobudkę. Starał się znowu zasnąć, ale skutecznie uniemożliwili mu to współlokatorzy.
– Draco, wstawaj, dobre wieści! – krzyknął Blaise, który ledwo co wpadł do dormitorium.
– O tej porze...? – wymamrotał Malfoy z wciąż z zamkniętymi oczami.
Teodor, choć jego samego to bardzo zdziwiło, w myślach się z nim zgodził.
– Przywieźli ser z Francji? – spytał z nadzieją w głosie Goyle.
– Jak zawsze o żarciu... – westchnął Zabini. – Dobra, chłopaki, złaźcie na dół, jest wiadomość od Umbridge.
Malfoy momentalnie zerwał się z łóżka.
– Spotkanie?
Blaise skinął głową na potwierdzenie.
– Nareszcie, już zacząłem myśleć, że ona potrafi tylko gadać, zamiast wziąć się za coś porządnego. Kiedy?
– O dziesiątej – odparł.
– To po jakiego goblina mnie budzisz o szóstej? W sobotę?!
Teodor miał ochotę przewrócić się na drugi bok i zakryć głowę poduszką, ale wolał się nie ruszać i udawać, że śpi. Znając Malfoya, mógł podejrzewać, że ten zrobiłby mu awanturę o to, że (choć nie z własnej woli) usłyszał rozmowę na temat nie do końca tajnych spotkań, które przecież w ogóle nie powinny go interesować. Nieważne, że każdy z wychowanków Domu Węża mógłby wszystkie informacje znaleźć w ogłoszeniu.
– To już jest po szóstej...? – wymamrotał zagrzebany w kołdrze Crabbe.
Otrzymawszy twierdzącą odpowiedź, niemalże wyskoczył z łóżka. Wraz z Goyle'em niedbale narzucili na piżamy szkolne szaty i czym prędzej pobiegli do Wielkiej Sali, jakby się bali, że w cztery godziny nie zdążyliby zjeść śniadania.
Niedługo później, lecz bez takiego pośpiechu, również Zabini oraz Malfoy, który bezskutecznie próbował znów zasnąć, opuścili dormitorium, zostawiając Teodora sam na sam z własnymi myślami.
~
Gdy wybiła dziesiąta, na korytarzach rozświetlonych wiosennym słońcem roiło się od uczniów. Jedni zmierzali do Wielkiej Sali na późne śniadanie, inni z niego wracali, nauczyciele korzystali z wolnych chwil, by urządzić sobie przechadzkę (z wyjątkiem pani Sprout, która biegała w tę i z powrotem z doniczkami, w których rosły jakieś niezidentyfikowane rośliny), niektórzy postanowili wykorzystać sobotni poranek na wizytę w bibliotece, a Puchoni szykowali się do treningu quidditcha. Zatem spora grupka Ślizgonów, która w pośpiechu wspinała się na kolejne piętra nie stanowiła żadnego niezwykłego zjawiska.
Dokładnie o dziesiątej drzwi do gabinetu profesor Umbridge otworzyły się powoli, ukazując uczniom niemniej różowe niż zwykle wnętrze. Gdy Pansy i Draco, a za nimi pozostali przekroczyli próg, zaczarowane kotki rozpoczęły swój tradycyjny, działający na nerwy koncert, na który jednak tym razem mało kto zwracał uwagę. Znacznie ciekawszym zjawiskiem był ogromny stół w tym samym odcieniu brązu co reszta mebli, postawiony na samym środku pomieszczenia, zajmując niemal całą dostępną przestrzeń. Mimo to jakimś cudem na podłodze starczyło miejsca, by ustawić krzesła dla każdego z uczniów.
– Dzień dobry, pani profesor – powiedzieli niepewnie Ślizgoni.
– Dzień dobry, dzień dobry, siadajcie – rzuciła szybko nauczycielka, wskazując krzesła.
Problem stanowił fakt, że każde z nich było inne, miękkie lub twarde, a większość z nich za wysoka lub zdecydowanie za niska, jakby przyniesiono je do gabinetu w pośpiechu, na ostatnią chwilę. Nikt jednak się głośno nie skarżył ani nie próbował „poprawić” swojego siedzenia za pomocą zaklęć. Zdecydowanie bardziej absorbowała wszystkich leżąca na blacie góra porozrzucanych papierów, a konkretniej: kopert.
– Zanim przejdziemy do bardziej aktywnych działań – oświadczyła Umbridge, dostrzegając niewyraźne miny Ślizgonów – zajmiemy się zwalczaniem problemu u źródła. Mam podstawy sądzić, że pewne osoby przebywające w Hogwarcie – tu Malfoy sszepnął Blaise'owi do ucha „Potter” – utrzymują kontakty z przestępcami i spiskowcami niosącymi ogromne zagrożenie dla Ministerstwa oraz bezpieczeństwa czarodziei. Zatem dzisiaj zajmiecie się kontrolą korespondencji. – Wskazała ozdobioną licznymi pierścieniami dłonią na stos kopert. – Macie przejrzeć każdy list i paczkę, a każdą budzącą wątpliwości wiadomość przekazać mnie. – Machnęła różdżką, dzieląc górę papierów na mniejsze, idealnie równe stosiki, z których każdy wylądował przed jednym z członków Brygady Inkwizycyjnej.
Po chwili ręka jednego ze starszych Ślizgonów wystrzeliła w górę.
– Słucham?
– Ile mamy na to czasu? – Spytał chłopak.
– Tyle, ile będzie trzeba – odparła. – Ktoś chciałby się napić herbatki?
Nikt się nie odezwał, za to wszyscy, chętnie lub nie, zabrali się do pracy. Draco, choć po cichu liczył na bardziej, jak to określiła Umbridge, „aktywne działania”, nie czuł się zbytnio rozczarowany. Wiedział, że to duży krok w dobrą stronę, przynajmniej w jego mniemaniu.
Cho Chang zwierzała się swojej przyjaciółce z Beauxbatons? Zabawne.
Pierwszy list powędrował na środek stołu, gdzie lądowały skontrolowane przesyłki.
Wkrótce potem natrafił na porady od mamy braci Creeveyów, jak nie nabawić się uczulenia na skrzypy rosnące nad jeziorem, paczki z upominkami dla stałych czytelniczek „Czarownicy”, a także list od pani Weasley do bliźniaków traktujący o przygotowaniach do owutemów. Niby nic nadzwyczajnego, ale słowa nadmiernie troskliwych matek nieraz mogły wywołać uśmiech na ustach.
Tak minęły jakieś dwie, może trzy godziny, po czym Ślizgoni udali się na lunch. Następnie porozchodzili się po różnych częściach zamku, by później spotkać się na obiedzie, a pod wieczór spędzić razem czas w pokoju wspólnym. I tak minęła cała sobota, wyjątkowo spokojnie w porównaniu z tym, co miało się zdarzyć niespełna tydzień później.


Obserwatorzy