Nieliczni
spośród Ślizgonów, którzy odczuwali jakiekolwiek obawy przed
przesłuchaniem, mogli odetchnąć z ulgą. Przede wszystkim dlatego,
że popołudniowe spotkanie z profesor Umbridge na pewno nie
zasłużyło na taką nazwę.
Punktualnie
o szóstej kobieta otworzyła drzwi swojego gabinetu. Prowadziły one
do sali lekcyjnej, gdzie już czekała na nauczycielkę grupa
wychowanków Domu Węża. Umbridge gestem zaprosiła ich do siebie.
Ku
małemu rozczarowaniu niektórych, nie było tam przygotowanych
miejsc do siedzenia, w dodatku wnętrze nie było przystosowane do
tego, żeby pomieścić jednocześnie kilkanaście, a nawet więcej
osób... i z pewnością do widoku tak dużej grupy ludzi nie
przywykły zdobiące ściany koty, które zaczęły piszczeć i
miauczeć jeszcze głośniej niż zwykle.
Umbridge
z zadowoleniem spojrzała na zebranych, po czym zasiadła za
biurkiem, położyła przed sobą czysty arkusz pergaminu i poprosiła
ich o podanie nazwisk. Pierwszy oczywiście odezwał się...
–
Malfoy, Draco.
–
Malfoy, Draco... Zapisane – powtórzyła Umbridge, kończąc
wymyślny zawijas przy ostatniej literze.
–
Parkinson, Pansy – powiedziała dziewczyna, szeroko się
uśmiechając.
–
Tak, tak... Och, panno Parkinson, czy z twoim wujem Edwardem wszystko
w porządku? Kilka dni temu spotkałam go w ministerstwie, wyglądał
na chorego.
–
Niech się pani nie przejmuje – odparła niemal natychmiast Pansy.
- On się stresuje ślubem córki, zresztą nie ma się co dziwić...
–
Panienka Daisy wychodzi za mąż? – Spytała z niedowierzaniem
Umbridge.
– Za
miesiąc, za Franka MacLawrence'a.
–
Niesamowite!
Później
profesorka wpisała na listę Crabbe'a i Goyle'a, kilka dziewcząt z
szóstej klasy, z którymi również ucięła sobie krótką
pogawędkę, Blaise'a, któremu złożyła kondolencje z powodu
śmierci ciotki (chłopak jednak nie wspomniał, że widział ją
może raz w życiu i nawet nie wiedział, że umarła), Follisona i
jego kolegę, a także Hazelle.
–
Tavish, Hazelle.
–
Tavish... – powtórzyła z nutą zachwytu w głosie Umbridge. –
Nawet nie wiesz, jak bardzo mnie cieszy fakt, że mam tu przed sobą
przedstawicielkę tak starego, wspaniałego i szanowanego rodu...
W
czasie, gdy Umbridge obsypywała Hazelle oraz jej rodzinę
komplementami, Pansy wpatrywała się w dziewczynę nienawistnym
wzrokiem. Ta przeurocza blondynka z każdym dniem coraz bardziej
działała jej na nerwy. Nieraz słyszała, jak chłopcy rozpływają
się nad jej urodą, nieraz też widziała, jak Draco uśmiecha się,
gdy tylko ją zobaczy, a teraz wszystko wskazywało na to, że
również nauczycielka obrony przed czarną magią uległa jej
urokowi osobistemu, interesując się nią o wiele bardziej niż
panną Parkinson.
Pansy
zerknęła na Malfoya akurat w momencie, gdy Hazelle odchodziła od
biurka Umbridge. Zauważyła, że posłał w kierunku Tavish jeden ze
swoich najbardziej czarujących uśmiechów, co zdenerwowało ją
jeszcze mocniej. Chyba tylko obecność pani profesor powstrzymywała
ją przed uzewnętrznieniem swoich emocji.
Jedno
szczęście, że nie ma tu Roper i Davis, pomyślała.
– Moi
drodzy uczniowie – słowa wypowiedziane powoli i głośno przez
Umbridge wyrwały Pansy z rozmyślań. – Mam przyjemność
oficjalnie mianować was członkami Brygady Inkwizycyjnej. Proszę,
ustawcie się w szeregu.
Szereg,
z racji kształtu i rozmiaru pomieszczenia, przypominał bardziej
nieco krzywy półokrąg. Kobieta wzięła z biurka stosik srebrnych
odznak z wygrawerowaną literą „I”. Później podchodziła do
każdego z uczniów, począwszy od lewego krańca „szeregu”, i z
namaszczeniem przypinała odznaki do szat Ślizgonów, próbując
uczynić z tego nietypowego zebrania coś w rodzaju przesadnie
uroczystej ceremonii. Również większość uczniów podążyła w
jej ślady, uśmiechając się z dumą i wyprężając piersi, co w
przypadku niektórych wyglądało bardziej komicznie niż poważnie.
Pansy jednak zdobyła się tylko na niewyraźny grymas, gdy Umbridge
do niej podeszła. Przez resztę czasu zerkała ukradkiem na Hazelle.
Dumna,
napuszona, zadowolona z siebie, stoi jak jakaś księżniczka... Na
Salazara, ona nawet wygląda jak jakaś durna, piękna księżniczka.
Choć
Tavish nie odwzajemniła żadnego z ukradkowych uśmiechów Dracona,
wcale nie uspokoiło to Pansy, a wręcz utwierdziło ją w
przekonaniu, że coś w tym wszystkim się nie zgadzało. Hazelle
Tavish, jedna z najpiękniejszych młodych brytyjskich czarownic,
miałaby ignorować zaczepki chłopaków?
Umbridge,
przypiąwszy ostatnią odznakę, poinformowała zebranych o następnym
spotkaniu i pożegnała ich, życząc miłego wieczoru.
Zobaczymy,
dla kogo będzie miły, pomyślała Pansy, podążając wzrokiem
za mijającą próg gabinetu Hazelle.
~
Niebo
nad Hogwartem przybierało różowawy odcień, wiosenny wiatr
wdzierał się do środka przez otwarte okna, poruszając płomieniami
świec oraz pochodni. Wokół panował spokój, nawet Wierzba Bijąca
nie odganiała siedzących na jej gałęziach ptaków. Pomimo tego
Hazelle, podążająca wraz z grupką Ślizgonów do ich salonu,
odczuwała dziwny niepokój.
Przypomniało
jej się spotkanie z Draconem, to w opuszczonej sali. Wtedy jej obawy
okazały się bezpodstawne, choć wcale nie poprawiło to jej humoru.
Samo wspomnienie Malfoya nie było dla niej niczym przyjemnym. Żaden
z jej poprzednich chłopaków się tak nie zachowywał, nie traktował
jej tak jak on, i z całą pewnością nie był to komplement. Gdy
zdecydowała się przestać z nim spotykać, on wyglądał na
niewzruszonego, tak jakby nic go to nie obchodziło. Później z
kolei przy każdej okazji – czy to w pokoju wspólnym, na korytarzu
czy podczas posiłków w Wielkiej Sali – odwracał się do niej,
mrugał, uśmiechał się, co zaczęło działać jej na nerwy.
Jakby
sądził, że na widok jego błękitnych oczu padnę mu do stóp,
zupełnie jak...
Przeszedł
ją dreszcz, gdy poczuła czyjąś dłoń na swoim ramieniu.
Odwróciła głowę, by zobaczyć twarz osoby, która zatrzymała ją
w połowie drogi do lochów.
...Pansy.
Na Merlina, niech cię dementory zjedzą.
–
Chodź ze mną – wyszeptała.
–
Niby czemu? – Hazelle starała się nie okazywać żadnych emocji.
Pansy
milczała przez krótką chwilę, zastanawiając się nad jak
najlepszą odpowiedzią.
–
Powiedzmy, że chcę z tobą pomówić. Na osobności. Teraz.
I nie
pozostawiając dziewczynie wyboru, chwyciła ją za rękę i
zaciągnęła do najbliższej damskiej toalety. Już chciała
zatrzasnąć zaklęciem drzwi, gdy zobaczyła, że przy umywalkach w
głębi pomieszczenia stoją dwie małe, na oko dwunastoletnie,
Gryfonki.
–
Wynocha! Dorośli chcą porozmawiać – zagrzmiała, wskazując
dziewczynkom szeroko otwarte drzwi.
– Ale
łazienka jest dla wszystkich... – zaczęła protestować jedna z
nich, zauważywszy zielono-srebrne elementy stroju starszych
uczennic.
–
A to Gryfoni nie mają łazienek w swoich dormitoriach? –
zakpiła Parkinson. – Jak mi przykro.
–
Mogę chociaż skończyć myć ręce?
–
Minus pięć punktów dla Gryffindoru za kwestionowanie poleceń
prefekta – oznajmiła ze złośliwym uśmieszkiem Pansy. – Jak
zaraz stąd nie wyjdziecie, to z chęcią załatwię wam szlaban u
Filcha.
Gryfonki
z niezadowolonymi minami wyszły z toalety, po czym Pansy trzasnęła
drzwiami tak, że Hazelle odruchowo zasłoniła uszy.
– A
teraz mów – rozkazała Pansy, wbijając wzrok w blondynkę.
– Co
mam mówić? – Zapytała podobnie jak poprzednio, próbując nie
dać po sobie poznać, że ton głosu i pełne gniewu spojrzenie
Ślizgonki ją zaniepokoiły, o ile nie przestraszyły.
–
Dobrze wiesz, o co mi chodzi – syknęła Parkinson, robiąc krok w
jej stronę. – Mów, co cię łączy z Draconem.
Hazelle
przełknęła ślinę. Tak bardzo chciała uniknąć tej
konfrontacji. Teraz, widząc wyraz twarzy Pansy, poczuła, że
naprawdę się boi.
– Nic
– odparła, w pewnym sensie zgodnie z prawdą.
– Nie
wierzę ci! Odpowiedz szczerze – zrobiła kolejny krok w stronę
Tavish – co łączy cię z Draconem?!
– Nic
– powtórzyła, tym razem głośniej i śmielej. – Już to
powiedziałam.
Pansy
nie wyglądała na przekonaną, wręcz przeciwnie. Wzięła głęboki
wdech, po czym podeszła do dziewczyny na tyle blisko, by różdżka
w jej wyciągniętej ręce mogła niemalże dotknąć szyi blondynki.
– Czy
ty masz mnie za idiotkę?! – Wrzasnęła, a jej słowa odbiły się
echem od ścian łazienki. – Myślisz że ja niczego nie widzę?
Nie widzę, jak Draco, mój Draco, się na ciebie patrzy? Naprawdę
sądziłaś, że ja się o niczym nie dowiem, co? – Kolejne słowa
wypowiadała coraz ciszej, ale ani trochę spokojniej. Ostatnie
zdanie niemal wyszeptała, lecz był to ten rodzaj szeptu, który
potrafiłby zmrozić krew w żyłach bardziej niż wrzask.
– Nic
mnie z nim nie łączy – odrzekła Hazelle na tyle spokojnie, na
ile mógłby człowiek, któremu ktoś grozi różdżką.
– Nie
opowiadaj głupot! Przecież was widziałam, jak sobie rozmawiacie w
salonie. Co, Davies cię rzucił i zaczęłaś szukać pocieszenia u
cudzych chłopaków?
Hazelle
zrobiła krok w tył. Palcami mogła już dotknąć znajdującej się
za nią ściany.
– Mój
związek z Rogerem to nie twoja sprawa, a rozmowa to chyba nie jest
żadna zbrodnia. Poza tym, wtedy, w salonie, to chciałam rozmawiać
z Teodorem, a Draco tylko się do nas dosiadł...
W tym
momencie Pansy wybuchnęła histerycznym śmiechem.
– Że
co? – Spytała po chwili, wciąż chichocząc. – Z Nottem? Ty? Na
Merlina, dawno czegoś tak śmiesznego nie słyszałam!
Niedorzeczność
słów Hazelle na tyle ją rozbawiła, że zapomniała o swojej
wyciągniętej różdżce i cofnęła rękę, dając dziewczynie
trochę swobody. Niestety, nie na długo.
–
Zaraz... Przecież Notta tam nie było! – Różdżka znów znalazła
się przy szyi blondynki.
–
Był... Siedział z nami... Mogłaś go nie zauważyć...
–
Bzdura! – przerwała stanowczo. – Nie jestem ani głupia, ani tym
bardziej ślepa! – Ręka zaczęła jej drżeć, a różdżka, którą
ściskała w dłoni, niebezpiecznie dotykała szyi panny Tavish. –
Najpierw mnie okłamujesz, a teraz obrażasz... Zapłacisz za to...
Hazelle
myślała gorączkowo nad wyjściem z nieprzyjemnej sytuacji. Zdawała
sobie sprawę, że oszalała z zazdrości dziewczyna była skłonna
do wszystkiego, zwłaszcza, że ze względu na zajmowanie stanowiska
prefekta oraz przychylność Wielkiego Inkwizytora czuła się
absolutnie bezkarna. Pansy mogła w każdej chwili rzucić na nią
klątwę, a potem – zapewne z pomocą Dracona – znaleźć jakieś
wytłumaczenie, zatrzepotać rzęsami i uniknąć jakichkolwiek
konsekwencji.
Dziewczyna
omiotła wzrokiem pomieszczenie, bezowocnie szukając możliwości
ucieczki od pogrążonej w furii Ślizgonki. Ściana znajdowała się
zaledwie kilka cali za nią, więc o kolejnych krokach w tył nie
było mowy. Zresztą, oznaczałoby to tylko swego rodzaju grę na
czas, co wcale nie polepszyłoby sytuacji, a Hazelle nie liczyła na
to, żeby w ciągu kilku kolejnych minut do łazienki (i to damskiej)
wparował ktoś w rodzaju rycerza na białym koniu, ratujący piękne
damy z opresji. Pozostała zatem droga na boki, co również
nastręczało problemów. Po lewej, w odległości paru kroków
znajdował się róg pomieszczenia, a po prawej ciągnął się rząd
kabin. Najrozsądniej byłoby po prostu wyjść na korytarz, lecz
problem tkwił w tym, że drzwi znajdowały się dokładnie za Pansy,
więc Hazelle, by uciec, musiałaby najpierw ją okrążyć. Poza
tym, co miałoby się stać później? Jeśli Parkinson chciała ją
zaatakować, mogła bez problemu zrobić w innym miejscu, zwłaszcza,
że zbliżał się wieczór i prawie wszyscy uczniowie byli już w
swoich dormitoriach.
Zostało
jej tylko jedno wyjście, choć ryzykowne. Wiedziała jednak, że
czegokolwiek by nie zrobiła, Pansy i tak nie zostawi jej w spokoju.
–
Expelliarmus!
Efekt
działania zaklęcia nie był do końca taki, jakiego spodziewała
się dziewczyna, ale ucieszyło ją to, że różdżka Parkinson
dosłownie wyskoczyła jej z rąk i upadła kilka stóp dalej,
uderzając o marmurową posadzkę. Jej właścicielka stała bez
ruchu, z wyrazem głębokiego zaskoczenia na twarzy, jakby nie do
końca pojęła, co się przed chwilą stało.
Hazelle
postanowiła nie czekać, aż jej zadziwienie znów przerodzi się w
gniew i zanim Pansy zdążyła cokolwiek zrobić, ona rzuciła
kolejne zaklęcie.
–
Wingardium leviosa!
Ślizgonka
bez swojej różdżki nie mogła nic poradzić na to, że nagle
zawisła trzy stopy nad podłogą.
–
Puszczaj mnie! – pisnęła. Hazelle ani myślała jej wysłuchać.
– To
nie ja pierwsza przystawiłam komuś różdżkę do gardła –
odparła sucho.
–
Jestem prefektem! – przypomniała. – Masz mnie sprowadzić na
dół!
Tavish
zdawała się ignorować wrzaski Pansy.
–
Pytałaś się mnie, co mnie łączy z Draconem – zaczęła. –
Skoro tak bardzo chcesz tego wiedzieć, to proszę bardzo. Spotkałam
się z nim parę razy, wydawało mi się, że będziemy parą, ale on
tylko szukał kogoś dla zabawy i zabicia czasu. Teraz, jak już
mówiłam, nic mnie z nim nie łączy, a te jego durnowate uśmieszki
i zaczepki denerwują mnie pewnie jeszcze bardziej od ciebie, więc
weź, dziewczyno, daj mi spokój, bo nie chcę mieć już z twoim
ukochanym nic wspólnego.
Pansy
kompletnie nie wiedziała, jak ma się zachować. W jednej chwili
czuła wściekłość, zdziwienie, ale też i ulgę, bo ze słów
Hazelle wyraźnie wynikało, że ona nie ma zamiaru widywać się z
Draconem. Z drugiej strony, ciężko jej było przyjąć do
wiadomości, że jej wcześniejsze podejrzenia się sprawdziły.
Draco...
Mój Draco... I ta blondyna...
–
Ja... Ja w to nie wierzę! – Wrzasnęła w końcu. – On... On
nigdy... Nigdy by mi tego nie zrobił!
– Ale
zrobił – odparła beznamiętnie Tavish, koncentrując się
bardziej na utrzymaniu brunetki w powietrzu niż na jej rozpaczliwych
krzykach.
–
Ty... – syknęła. – To ty. To twoja wina. To na pewno ty go
omotałaś swoimi głupimi, wielkimi oczkami. Owinęłaś go sobie
wokół palca, a potem zostawiłaś, skrzywdziłaś!
– Co?
– wyrzuciła z siebie Hazelle. Ręka trochę się jej zatrzęsła,
w wyniku czego Pansy zaczęła niezgrabnie dryfować, raz o mało nie
trafiając w ścianę. – Ja go skrzywdziłam? Ja?! O,
nie, nie, tego to ja sobie wmówić nie dam.
W tej
chwili w jej głowie zrodził się kolejny pomysł, choć już nie
tak szalony jak zapewnienie Parkinson możliwości obserwowania
łazienki z lotu ptaka.
Podczas
tej niezbyt długiej wymiany zdań dotarło do niej, że dla Pansy
Draco był kimś znacznie więcej niż obiektem westchnień, niż
chłopakiem, o którego mogła być zwyczajnie zazdrosna. On stał
się jej obsesją i czegokolwiek by nie zrobił, ona za jeden jego
uśmiech wszystko by mu wybaczyła.
–
Czego się tak śmiejesz, Tavish? – Zdenerwowała się brunetka,
widząc wyraz triumfu na twarzy dziewczyny.
–
Widzisz... Rozumiem, że trudno ci w to uwierzyć, naprawdę trudno –
mówiła, starając się, by ton jej głosu był dość życzliwy –
ale prawda jest taka, że to Draco mnie zostawił.
Może
to nie do końca prawda, dopowiedziała sobie w myślach, ale
to nie zmienia faktu, że to on zawinił.
– A
wiesz, dlaczego? – Zadała to pytanie, patrząc Pansy prosto w
oczy.
Nie
odpowiedziała.
W
takim razie, czas na jak dotąd najmilsze kłamstwo w moim życiu.
– Bo
on cię kocha, Pansy.
Hazelle
z zaciekawieniem patrzyła, jak na te słowa zareagowała Parkinson.
A podziałały one na nią lepiej niż jakiekolwiek zaklęcie. W
jednej chwili jakby zapomniała o swojej złości, a na jej twarzy
odmalowało się niedowierzanie oraz radość; wyglądała jakby
wygrała na loterii tysiąc galeonów, a do tego spotkanie z samą
Melindą Heatherhill.
On ją
kocha. Nie zastanawiała się nawet nad tym, czy Hazelle nie
skłamała, tylko od razu przyjęła to za pewnik. W końcu usłyszała
te cudowne słowa, co prawda nie z jego ust, jednak sama myśl, że
on naprawdę darzy ją uczuciem wypełniła ją radością do tego
stopnia, że wszystko inne straciło na znaczeniu. Czuła, że ze
szczęścia mogłaby zacząć fruwać.
I
rzeczywiście jeszcze przez chwilę unosiła się w powietrzu, dopóki
Hazelle nie opuściła różdżki, cofając zaklęcie.
– On
mnie kocha... – powtórzyła rozmarzonym tonem Pansy. Podeszła do
swojej różdżki i podniosła ją z podłogi. Schowawszy ją do
kieszeni, po raz ostatni odwróciła się w stronę Tavish. – A ty
nawet nie waż się tego zepsuć – syknęła, po czym wyszła z
łazienki, trzaskając drzwiami równie mocno jak poprzednim razem.
Hazelle
odetchnęła z ulgą, przekonana o tym, że rozdział w jej życiu
zatytułowany „Draco i jego szalona adoratorka” właśnie został
zamknięty. Odczekawszy minutę, może dwie, również wyszła na
korytarz, gdzie czekała na nią jeszcze jedna niespodzianka.
–
Cześć – powiedział idący z naprzeciwka czarnoskóry chłopak.
–
Cześć, Blaise – odpowiedziała. Na końcu języka miała pytanie,
czemu zamiast wracać do dormitorium, błąkał się po szkole, ale
stwierdziła, że jakoś niespecjalnie ją interesowało.
–
Dalej jesteś na mnie zła? – zapytał. Zauważywszy, że Hazelle
nie do końca zrozumiała, co miał na myśli, dodał:
– O
truskawki.
Blondynka
tylko pokręciła głową.
–
Skoro nie, to może chciałabyś gdzieś się jutro ze mną wybrać?
– Nie
obraź się – odparła – lecz póki co wolę nacieszyć się
samotnością.
~
Przez
kilka następnych dni niewiele się mówiło na temat ledwo co
utworzonej Brygady Inkwizycyjnej, bo do czasu kolejnego zebrania
członkostwo w tej grupie wiązało się jedynie z posiadaniem
odznaki. Nie przeszkadzało to jednak Draconowi, który chodził po
pokoju wspólnym jeszcze bardziej napuszony niż zwykle, chwaląc się
wszystkim wokół swoimi osiągnięciami w dręczeniu pierwszaków i
nie tylko.
–
Wyobraźcie sobie, jakiś niewyrośnięty Puchon chciał mnie
poczęstować tym świństwem od Weasleyów. Cóż... Dzieciak pewnie
pożałował, kiedy mu zabrałem piętnaście punktów i pudełko
tych cukierków ze śmietnika, a w zamian dostał tydzień szlabanu.
Ale żałujcie, że nie widzieliście miny takich dwóch Gryfonek,
którym odjąłem chyba z dwadzieścia punktów za obrażanie
profesor Umbridge... Oj, aż się nie mogę doczekać chwili, kiedy w
tej durnej szkole zabraknie tego świra Dumbledore'a... Wtedy to się
będzie działo!
Pansy
chłonęła każde jego słowo, nie odrywając od niego wzroku, od
czasu do czasu dorzucając coś od siebie na temat wypełniania
obowiązków prefekta.
–
Klei się do niego bardziej niż zwykle – stwierdziła Tracey,
przeglądając przy stoliku podręcznik do zaklęć.
– Kto
do kogo? – spytała Sophie, która wydawała się być o wiele
bardziej zainteresowana treścią poradnika Jak zdać suma z
obrony przed czarną magią. – Matulu Merlina, niech to się
już wszystko skończy... – mruknęła do siebie, przeglądając
listę sposobów ochrony przed wampirami.
–
Pansy do Dracona, to chyba jasne – odpowiedziała Tracey. – Swoją
drogą, ciekawe, co by było, gdyby któregoś dnia ktoś rzucił na
nich Zaklęcie Trwałego Przylepca... – pomyślała na głos. –
Chociaż nie, właściwie to i tak nie zrobi dużej różnicy. A ty
nad czym tak rozpaczasz?
– Nad
sumami, to chyba jasne – odparła, cytując przy okazji
słowa przyjaciółki.
– Od
kiedy ty się przejmujesz egzaminami? – Zdziwiła się okularnica.
–
Och, ja się nie przejmuję egzaminami, tylko jednym egzaminem. –
Obejrzała się za siebie i upewniwszy się, że nikt ich nie słucha,
dodała: – Nie muszę ci chyba mówić, przez kogo.
Tracey
pokiwała ze zrozumieniem głową.
–
Sou, myślisz, że na coś przyda mi się, cytuję, „zaklęcie
krojące cebulę na półtalarki”?
– Ja
tu się próbuję uczyć – oznajmiła rudowłosa.
– A
zaklęcie na wygładzanie sierści kota, Sou? Właśnie, kota! –
Wypaliła i w tym samym momencie z hukiem zamknęła swoje kompendium
zaklęć. – Co z kotem?
Sophie
w końcu przerwała studiowanie rozdziału dotyczącego wampirów i
zwróciła wzrok ku przyjaciółce.
– Nie
wiem, Trace – powiedziała smutno. – Przejrzałam chyba z pół
biblioteki i nic mi to nie dało. Na dostęp do Ksiąg Zakazanych
raczej nie mam co liczyć, poza tym wątpię, żeby po błoniach
mogły tak sobie spacerować stworzenia, które mają cokolwiek
wspólnego z czarną magią. Myślałam nawet o tym, żeby
skontaktować się z samym Hagridem, oczywiście nie bezpośrednio,
przecież byłoby to dość podejrzane. Lisa stwierdziła, że
mogłaby mi pomóc, bo koleguje się z tą Dunbar z Gryffindoru, a że
ona nawet lubi tego naszego wielkoluda, to nikt nie zdziwiłby się,
gdyby go o coś zapytała po lekcji. Problem jednak w tym, że teraz
Umbridge właściwie nie odstępuje go na krok i z tego, co wiem, to
Dunbar nie zgodziła się na wplątywanie się w cokolwiek, ponieważ,
jak stwierdziła, pani inkwizytor ostatnio za bardzo się nią
interesuje, cokolwiek to znaczy.
–
Chwila – wtrąciła Tracey – mówisz o Fay Dunbar z naszego roku,
tej z takimi wielkimi oczami? Nią się zajmuje Umbridge, mając pod
nosem Pottera, Granger i Plemię Rudzielców?
– O
ile dobrze zrozumiałam, to chodzi właśnie o Granger. Dunbar dzieli
z nią dormitorium, więc może pani profesor liczy na to, że od
takiej zwyczajnej, nic nieznaczącej dziewczyny dowie się czegoś
ciekawego...
– To
ma jakiś sens -przyznała Davis. – Ale co z tym twoim kamelekotem?
–
Myślałam o tym sporo i doszłam do wniosku, że muszę się
dowiedzieć czegoś więcej o tej kobiecie z obrazu w rezydencji
Greengrassów, a jedynymi osobami, które mogą mi w tym jakoś
pomóc, są Dafne i Astoria, tylko że po tej całej idiotycznej
akcji Pansy ona też nie chce ze mną rozmawiać, a próbowałam.
Przez
chwilę zapanowała cisza, aż Tracey niespodziewanie stwierdziła:
– I w
ten sposób wracamy do początku naszej rozmowy.
– Co?
Brunetka
wywróciła oczami, po czym westchnęła.
–
Mówiłam ci, że Pansy klei się do Draco bardziej niż zwykle, a to
znaczy, że może się wreszcie zejdą...
–
Wierzysz w to? - Zapytała z rozbawieniem Sophie.
– To
jest... prawdopodobne – zawahała się Tracey. – Ale kiedy już
do tego dojdzie, to spełni się wielkie marzenie Panny P – obie
zachichotały na wspomnienie listu, który Parkinson wysłała do
Stevena Bagmana – i może skończy się na nas złościć.
–
Szkoda tylko, że szanse na to, że tak się stanie, są bardzo,
bardzo, bardzo małe – stwierdziła Roper.
–
Szkoda, bo już nieraz miałam ochotę ją wrzucić trytonom na
pożarcie, kiedy nazywała mnie panią Harriet Potter... –
przyznała brunetka. – Gdzie ona w ogóle widzi podobieństwo
między nami?! Sama nie lepsza, nakłada na siebie pewnie ze sto razy
więcej maseczek niż Brown...
–
Jakby nie patrzeć, to oboje, znaczy ty i Potter, macie czarne włosy,
nosicie okulary i trochę do siebie podobni jesteście. Ale nie za
bardzo – dodała, gdy zauważyła, że Tracey miała wyraźną
ochotę na uderzenie jej podręcznikiem do zaklęć.
– Ja
mam taką nadzieję – odparła Davis, po czym wróciła do lektury,
choć w jej przypadku sprowadzało się to do czytania mniej więcej
co dziesiątego słowa.
Przez
kilka, może kilkanaście minut siedziały w milczeniu, każda zajęta
własną książką. Później Sophie wstała z fotela i ruszyła w
stronę dormitorium, napomykając, że potrzebuje coś stamtąd
wyciągnąć. Szybko dotarła do przejścia otoczonego kamiennym
łukiem i już skręcała w prawą odnogę korytarza, prowadzącą do
sypialni dziewcząt, gdy usłyszała, że ktoś zawołał ją po
imieniu. Odwróciwszy głowę, ujrzała Teodora, który najwyraźniej
wybierał się do sowiarni, bo trzymał w ręce na wpół opróżnioną
paczkę Sowiego Przysmaku Baby Jagi.
–
Zaczekaj chwilę.
Sophie
przystanęła, zastanawiając się, dlaczego mówił tak poważnym,
nawet jak na niego, tonem.
– Coś
się stało? – spytała, choć czuła, że powinna raczej spytać
nie o to, czy coś się stało, tylko co.
–
Mogłabyś... zrobić krok w moją stronę?
Dziewczynę
zaskoczyła ta dość niecodzienna prośba, zwłaszcza, że padła
ona z ust Teodora. I tak już stali co najwyżej dziesięć stóp od
siebie, więc nie rozumiała, czego tak naprawdę od niej chciał.
Pierwsze skojarzenie, jakie pojawiło się w jej głowie to wizja
jakiejś przesadnie romantycznej sceny wyjętej prosto z opowiadań
na ostatnich stronach „Czarownicy”, które kilka razy z nudów
miała okazję przeczytać, jednak szybko wyrzuciła tę myśl z
głowy. To był Teodor. Prędzej uwierzyłaby w to, że Crabbe lub
Goyle pójdzie na dietę, niż w to, że on mógłby się w kimś
zakochać.
Uznała,
że najlepsze, co mogła w tej sytuacji zrobić, to zwyczajnie
zapytać:
–
A... A po co?
– Bo
teraz widzę tylko kawałek twojej nogi. I kilka włosów.
Sophie
w ogóle nie zwróciła uwagi na to, że stanęła dokładnie w
miejscu, gdzie znajdowała się magiczna bariera oddzielająca odnogę
korytarza prowadzącą do pokojów uczennic. Właściwie to prawie
zawsze zapominała o jej istnieniu.
–
Pewnie to zabawnie wygląda – stwierdziła z uśmiechem.
–
Może – Teodor wzruszył ramionami – ale jednak wolałbym cię
widzieć całą.
Sophie
w końcu zrobiła krok w przód.
– Coś
się stało? – spytała po raz kolejny.
–
Właściwie to nic. Na razie.
Powiedział
to w taki sposób, że dziewczyna poczuła chłodny dreszcz
przechodzący po jej ciele. Zastanawiała się, co było gorsze:
śmiertelnie poważny Teodor czy przerażona, pijana Trelawney
błąkająca się całkiem niedawno po korytarzach.
–
Chciałem tylko cię ostrzec – kontynuował – przed Malfoyem.
Słyszałem, jak rozmawiał o tobie z Blaisem. Nie wiem, co
konkretnie, nie wiem, co on kombinuje, ale wiem, że lepiej trzymać
się od niego z daleka.
–
Czemu mi to mówisz teraz?
Brunet
westchnął. Cała Sophie, zawsze dąży do prawdy, musi poznać
wszystkie szczegóły. Tylko, że tym razem nie wiedział, czy
powinien mówić o wszystkim, co zaprzątało mu myśli.
– Po
prostu uważaj na niego. To taka przyjacielska rada.
–
Dzięki, zapamiętam.
Na
twarzy Teodora pojawił się cień uśmiechu, na nic więcej nie było
go stać. Nie wtedy, gdy przez cały czas myślał prawie tylko i
wyłącznie o ojcu, o tym, co mógł przed nim ukrywać, o tym, jaki
los czeka ich obu, czy Potter rzeczywiście miał rację, rzucając
oskarżenia o służenie Czarnemu Panu. Może momentami chciał
podzielić się z kimś swoimi problemami, porozmawiać, poradzić
się, ale gdy patrzał w zielone, pełne radosnych iskierek oczy
Sophie, rozumiał, że to jego własne problemy i nie widział
żadnego powodu, dla którego miałby przez to niej – lub
komukolwiek innemu – odbierać radość.
I choć
nie był do końca pewien, czy to mu się nie przywidziało, to
zdawało mu się, że wtedy, przez krótki moment, oczy Sophie stały
się niebieskie.
~
Następnego
ranka Teodora obudziło wyjątkowo głośne trzaśnięcie drzwiami.
Gdy podniósł głowę i spojrzał na zegar, stwierdził, że to
zdecydowanie zbyt wczesna pora na pobudkę. Starał się znowu
zasnąć, ale skutecznie uniemożliwili mu to współlokatorzy.
–
Draco, wstawaj, dobre wieści! – krzyknął Blaise, który ledwo co
wpadł do dormitorium.
– O
tej porze...? – wymamrotał Malfoy z wciąż z zamkniętymi oczami.
Teodor,
choć jego samego to bardzo zdziwiło, w myślach się z nim zgodził.
–
Przywieźli ser z Francji? – spytał z nadzieją w głosie Goyle.
– Jak
zawsze o żarciu... – westchnął Zabini. – Dobra, chłopaki,
złaźcie na dół, jest wiadomość od Umbridge.
Malfoy
momentalnie zerwał się z łóżka.
–
Spotkanie?
Blaise
skinął głową na potwierdzenie.
–
Nareszcie, już zacząłem myśleć, że ona potrafi tylko gadać,
zamiast wziąć się za coś porządnego. Kiedy?
– O
dziesiątej – odparł.
– To
po jakiego goblina mnie budzisz o szóstej? W sobotę?!
Teodor
miał ochotę przewrócić się na drugi bok i zakryć głowę
poduszką, ale wolał się nie ruszać i udawać, że śpi. Znając
Malfoya, mógł podejrzewać, że ten zrobiłby mu awanturę o to, że
(choć nie z własnej woli) usłyszał rozmowę na temat nie do końca
tajnych spotkań, które przecież w ogóle nie powinny go
interesować. Nieważne, że każdy z wychowanków Domu Węża mógłby
wszystkie informacje znaleźć w ogłoszeniu.
– To
już jest po szóstej...? – wymamrotał zagrzebany w kołdrze
Crabbe.
Otrzymawszy
twierdzącą odpowiedź, niemalże wyskoczył z łóżka. Wraz z
Goyle'em niedbale narzucili na piżamy szkolne szaty i czym prędzej
pobiegli do Wielkiej Sali, jakby się bali, że w cztery godziny nie
zdążyliby zjeść śniadania.
Niedługo
później, lecz bez takiego pośpiechu, również Zabini oraz Malfoy,
który bezskutecznie próbował znów zasnąć, opuścili
dormitorium, zostawiając Teodora sam na sam z własnymi myślami.
~
Gdy
wybiła dziesiąta, na korytarzach rozświetlonych wiosennym słońcem
roiło się od uczniów. Jedni zmierzali do Wielkiej Sali na późne
śniadanie, inni z niego wracali, nauczyciele korzystali z wolnych
chwil, by urządzić sobie przechadzkę (z wyjątkiem pani Sprout,
która biegała w tę i z powrotem z doniczkami, w których rosły
jakieś niezidentyfikowane rośliny), niektórzy postanowili
wykorzystać sobotni poranek na wizytę w bibliotece, a Puchoni
szykowali się do treningu quidditcha. Zatem spora grupka Ślizgonów,
która w pośpiechu wspinała się na kolejne piętra nie stanowiła
żadnego niezwykłego zjawiska.
Dokładnie
o dziesiątej drzwi do gabinetu profesor Umbridge otworzyły się
powoli, ukazując uczniom niemniej różowe niż zwykle wnętrze. Gdy
Pansy i Draco, a za nimi pozostali przekroczyli próg, zaczarowane
kotki rozpoczęły swój tradycyjny, działający na nerwy koncert,
na który jednak tym razem mało kto zwracał uwagę. Znacznie
ciekawszym zjawiskiem był ogromny stół w tym samym odcieniu brązu
co reszta mebli, postawiony na samym środku pomieszczenia, zajmując
niemal całą dostępną przestrzeń. Mimo to jakimś cudem na
podłodze starczyło miejsca, by ustawić krzesła dla każdego z
uczniów.
–
Dzień dobry, pani profesor – powiedzieli niepewnie Ślizgoni.
–
Dzień dobry, dzień dobry, siadajcie – rzuciła szybko
nauczycielka, wskazując krzesła.
Problem
stanowił fakt, że każde z nich było inne, miękkie lub twarde, a
większość z nich za wysoka lub zdecydowanie za niska, jakby
przyniesiono je do gabinetu w pośpiechu, na ostatnią chwilę. Nikt
jednak się głośno nie skarżył ani nie próbował „poprawić”
swojego siedzenia za pomocą zaklęć. Zdecydowanie bardziej
absorbowała wszystkich leżąca na blacie góra porozrzucanych
papierów, a konkretniej: kopert.
–
Zanim przejdziemy do bardziej aktywnych działań – oświadczyła
Umbridge, dostrzegając niewyraźne miny Ślizgonów – zajmiemy się
zwalczaniem problemu u źródła. Mam podstawy sądzić, że pewne
osoby przebywające w Hogwarcie – tu Malfoy sszepnął Blaise'owi
do ucha „Potter” – utrzymują kontakty z przestępcami i
spiskowcami niosącymi ogromne zagrożenie dla Ministerstwa oraz
bezpieczeństwa czarodziei. Zatem dzisiaj zajmiecie się kontrolą
korespondencji. – Wskazała ozdobioną licznymi pierścieniami
dłonią na stos kopert. – Macie przejrzeć każdy list i paczkę,
a każdą budzącą wątpliwości wiadomość przekazać mnie. –
Machnęła różdżką, dzieląc górę papierów na mniejsze,
idealnie równe stosiki, z których każdy wylądował przed jednym z
członków Brygady Inkwizycyjnej.
Po
chwili ręka jednego ze starszych Ślizgonów wystrzeliła w górę.
–
Słucham?
– Ile
mamy na to czasu? – Spytał chłopak.
–
Tyle, ile będzie trzeba – odparła. – Ktoś chciałby się napić
herbatki?
Nikt
się nie odezwał, za to wszyscy, chętnie lub nie, zabrali się do
pracy. Draco, choć po cichu liczył na bardziej, jak to określiła
Umbridge, „aktywne działania”, nie czuł się zbytnio
rozczarowany. Wiedział, że to duży krok w dobrą stronę,
przynajmniej w jego mniemaniu.
Cho
Chang zwierzała się swojej przyjaciółce z Beauxbatons? Zabawne.
Pierwszy
list powędrował na środek stołu, gdzie lądowały skontrolowane
przesyłki.
Wkrótce
potem natrafił na porady od mamy braci Creeveyów, jak nie nabawić
się uczulenia na skrzypy rosnące nad jeziorem, paczki z upominkami
dla stałych czytelniczek „Czarownicy”, a także list od pani
Weasley do bliźniaków traktujący o przygotowaniach do owutemów.
Niby nic nadzwyczajnego, ale słowa nadmiernie troskliwych matek
nieraz mogły wywołać uśmiech na ustach.
Tak
minęły jakieś dwie, może trzy godziny, po czym Ślizgoni udali
się na lunch. Następnie porozchodzili się po różnych częściach
zamku, by później spotkać się na obiedzie, a pod wieczór spędzić
razem czas w pokoju wspólnym. I tak minęła cała sobota, wyjątkowo
spokojnie w porównaniu z tym, co miało się zdarzyć niespełna
tydzień później.